Szkolenie skiturowe 2010

– Ciekawe, czy damy radę stąd wyjechać? – takimi słowami pożegnaliśmy coraz mocniej zasypywany śniegiem parking w Karpaczu i w piątkowy wieczór ruszyliśmy do Samotni. Pogoda nas nie rozpieszczała. Weekendowe szkolenie skiturowe zapowiadało się pod znakiem śnieżnych zamieci i wiatru.

 

Do schroniska, gdzie nas oczekiwano, dotarliśmy późnym wieczorem.

 

Zebrało się nas 12 osób. Sobotni poranek niektórzy poświęcili na dopasowanie wypożyczonego sprzętu. Wreszcie po 10 udało się nam wyjść. Nasz instruktor, Robert Róg, to człowiek doświadczony i z dużą wiedzą. W piątek wieczór, tym, którzy przybyli do schroniska wcześniej zdążył przekazać część informacji dotyczących sprzętu. Pozostali zdobywali lub uzupełniali tę wiedzę w trakcie wędrówki.

 

Mimo słabej widoczności, padającego śniegu i mocnego wiatru kroczyliśmy po Karkonoszach. Na początek nauka zakładania śladu w głębokim śniegu, trawers przez las. Przed ZłotówkąÂ walka przy ściąganiu fok z nart (początkujący 😉 i zjazd Złotówką do czarnego szlaku. No, zwał jak zwał, w każdym razie każdy znalazł się na dole. Robert cierpliwie zebrał nas do kupy i „pognaliśmy” w górę czarnym szlakiem, do Śląskiego Domu. Po drodze uczyliśmy się, głównie na błędach własnych i cudzych, jak efektywnie poruszać się na nartach skiturowych, a akrobacjom przy majstrowaniu z wiązaniami nie było końca. Nareszcie Śląski Dom! Dla świeżego skiturowca początek bywa ciężki. Nogi nie przyzwyczajone do całodziennego marszu w skorupach dawały znać o sobie, zwłaszcza delikatne kobiece piszczele. Ale jeszcze trzeba wrócić do Samotni…Nie pozostawało nic innego jak po krótkim odpoczynku i ciepłym posiłku zacisnąć zęby i pomknąć dalej. Pod wiatr, w śnieżycy, z bolącymi piszczelami (a przynajmniej autorka) dotarliśmy do Samotni. Co lepsi narciarze mieli okazję zjechać puchem wśród choinek. Wieczór spędziliśmy w sali wykładowej słuchając opowieści o lawinach i oglądając filmy z akcji GOPR-u, a także zdjęcia z wyjazdu skiturowego w Alpy.

 

Niedziela powitała nas pięknym słońcem, mrozem i puchem. Nagroda za sobotnie trudy! I znowu zakładanie śladu w świeżym śniegu, na zmianę (każdy miał swoje 5 minut). Następnie wyjście na niebieski szlak ponad Strzechę Akademicką i dalej w kierunku czeskiego schroniska Loucni Bouda. Robert urozmaicał drogę cennymi uwagami topograficznymi. Ból piszczeli został oswojony. Przełożyło się to na większą przyjemność z wędrówki w pełnym słońcu.  Z Loucni Boudy poszliśmy w kierunku Kozich Grzbietów, skąd roztaczają się malownicze widoki. Nie dane nam jednak było się nimi rozkoszować, gdyż z każdym metrem przybliżaliśmy się ku sporej chmurze wyłaniającej się z pobliskiej doliny. Chmura pochłonęła nas całkowicie już po paru minutach. Do tego czeski strażnik parkowy raźno wyprzedził nas na biegówkach, po czym spokojnie czekał na nas na Kozim Wierchu i bacznie obserwował, czy nie próbujemy czmychnąć na „ziemie zakazane”. Skończyło się tym, że zawróciliśmy spod Koziego Wierchu w drogę powrotną. Po jakimś czasie zdjęliśmy foki (tym razem walcząc nie z wiatrem, a ze złośliwością rzeczy martwych) i łagodnym zjazdem znaleźliśmy się nad Strzechą. Chęć zjazdu w puchu wzięła górę nad wygodniejszym rozwiązaniem i po małym spotkaniu autorki z choinką w połowie stoku znaleźliśmy się przy Samotni.

 

Dla braci pracującej i wracającej tego samego dnia do Wrocławia nie pozostało nic innego jak spakowanie plecaków i droga na dół, do Karpacza. Nasz dzielny kierowca poradziłÂ sobie z wyjazdem z parkingu śpiewająco.

 

Robert rozbudził apetyty na kolejne tury. Zima w Karkonoszach w pełni.

MY TU JESZCZE WRÓCIMY!

 

Ania Kotla

 

zdjęcia z wyjazdu (klik)