Zgrupowanie WKW Szałasiska 28.07-04.08 [relacja]

W niedzielę 28 lipca 2024 po południu spotkaliśmy się na parkingu na Palenicy Białczańskiej. Po rozdaniu klubowych koszulek udaliśmy się w górę w kierunku naszego obozu- bazy PZA na Polanie Szałasiska. Na miejscu ciepło przyjął i zakwaterował nas w namiotach taborowy Kuba – człowiek legenda tego miejsca.

Wieczór spędziliśmy wspólnie na integracji i wyborze celów wspinaczkowych na nadchodzący dzień. W poniedziałek zaczęliśmy prężnie działać. Część ekipy poszła na Mnicha, część na Kopę Spadową i dwa zespoły na Grań Żabiej Lalki. Spręż był na najwyższym poziomie, więc wszyscy wrócili ze zdobytymi celami. Szczęście nie dopisało jedynie Maćkowi i Sylwkowi, podczas zejścia doznali urazów nóg, co postawiło pod znakiem zapytania ich dalsze wspinanie podczas tego wyjazdu…

We wtorek znów obudziła nas lampa, więc kto sprawny, ten korzystał z dobrego warunu. I tym razem były zespoły, które wybrały się na Mnicha, Kopę i Czołówkę Mięgusza. Łupem Michała i Borka padło Zacięcie Kosińskiego, a Gosi i Marcina – droga Skłodowskiego.

Wszyscy wróciliśmy w świetnych nastrojach, więc wieczorna integracja udała się wyśmienicie i trwała do późnych godzin nocnych. Środa znów słoneczna! Większość twardo ruszyła cisnąć drogi, a tylko kilka osób zostało w obozie na zasłużony rest lub rehabilitację. Tego dnia Arkowi i Profesorowi udało się zrobić Schody do nieba na Kazalnicy Mięguszowieckiej. Działaliśmy też na Czołówce Mięgusza, gdzie Kamila z Afro pokonali Greystone, a szybka trójka Marta, Kevin, Dominik – Starek-Uchmański z nieplanowanym kreatywnym wariantem za ok. VII.

Wieczorem śmiechom i pogaduchom nie było końca, tym bardziej, że dołączyła do nas zaprzyjaźniona ekipa, która wspomogła zbolałe osoby profesjonalnymi masażami 🙂 . W czwartek zapowiadane były opady, więc większość grupy postanowiła zrobić rest, którym tak naprawdę zakończyła wyjazd, bo pogoda miała już całkiem popsuć się od piątku.

Tylko Asia i Dominik twardo wybrali się na Czołówkę Mięgusza, gdzie udało się im zrobić kombinację Szarego Zacięcia z Greystone. Na szczęście deszcz zaatakował dopiero w zjazdach 🙂 Pogorszenie pogody i zapowiadane silne opady zmusiły nas do skrócenia zgrupowania, jednak te 4 intensywne dni wspinania i integracji dały nam porządny zastrzyk energii i endorfin. W końcu w Tatrach o 4 pełne dni lampy niełatwo!

Podziękowania dla świetnej ekipy, w której, poza chęcią wspinu, nie zabrakło życzliwości i wsparcia w stosunku do mniej doświadczonych czy poszkodowanych współuczestników. Przebywać z takimi ludźmi to naprawdę czysta przyjemność 🙂

Do zobaczenia za rok!


tekst: Asia Bartel


Uszba – czyli w kraju psów, krów i koni…

Na przełomie czerwca i lipca ekipa WKW w składzie: Aga Kania, Andrzej Sendecki, Piotr Matuszkiewicz i Łukasz Ślęzak, działała na gruzińskim Kaukazie.

Impuls do planowania wyjazdu dała Aga. Szczur poparł pomysł swoim kaukaskim doświadczeniem z wcześniejszych podróży. Rutek, chargé d’affaires doradcy wyprawy, zasugerował możliwości i opcję.

Za główny cel obieramy Uszbę Północną, drogą klasyczną 4696m n.p.m. (rosyjska wycena 4B). Największe wyzwania przed nami to działanie w izolacji, duże połacie relatywnie łatwego terenu w znacznej ekspozycji, długi i uszczeliniony lodowiec, a także zmienna, trudno przewidywalna pogoda.

Ramowy plan wyjazdu został stworzony. Kupiliśmy bilety… i w drogę.

Z Kutaisi podejmuje nas kurier, który ma przewieźć nas do Mestii, pomóc załatwić formalności związane z działaniem w strefie przygranicznej i pomóc w zakupie gazu.

Podróż mija sprawnie. Nierówności gruzińskich dróg i fantazję lokalnych kierowców łagodzimy lokalnymi napitkami.

Na drodze do załatwienia formalności ze Strażą Graniczną staje nam legendarna gruzińska gościnność. Postanawiamy obowiązki odłożyć na dzień późniejszy.

Kolejnego dnia rejestrujemy swoją obecność w lokalnym GOPRze. Nie udaje się natomiast załatwić pozwolenia od Straży Granicznej. Okazało się, że trafiliśmy do niewłaściwej strażnicy.

Od ratowników dowiadujemy się, że na naszej drodze jest jeszcze dużo śniegu. Na razie nie wiemy co to właściwie znaczy. Ja się mocno martwię, że nie mamy rakiet śnieżnych. Później się okaże, że zupełnie niepotrzebnie. Uzupełniamy zapasy i gaz, który bez trudu można dostać w Mestii.

Kolejnego dnia wyruszamy na wyjście aklimatyzacyjne. Celem jest okoliczny 3-tysięcznik – Gul-1.

Z Mestii ruszamy na lekko. Droga wiedzie przez malownicze Jeziorka Koruldi. Do celu docieramy wczesnym popołudniem. Ze szczytu rozpościera się niesamowity widok na Uszbę. Okolice wierzchołka są płaskie, więc bez problemu znajdujemy miejsce na namioty.

Popołudnie i noc spędzone na ok. 3tyś daje nam wstępną aklimatyzację. Rano niespiesznie się zbieramy. Uszba cały czas bacznie nas obserwuje.

Po zejściu do Mestii, dzień odpoczynku schodzi nam głównie na eksplorowaniu lokalnej kuchni.

Następnego dnia przejeżdżamy do Mazeri – wioski, z której rozpoczyna się podejście pod uszbiański lodowiec.

Po drodze załatwiamy formalności na posterunku Straży Granicznej. Nasza obecność zostaje zarejestrowana, dostajemy też papierowe zezwolenie. Wszystko odbywa się w miłej i luźnej atmosferze, niemniej obowiązek jest obowiązkiem. Pozwolenie będzie później sprawdzone.

Zostajemy poczęstowani bardzo dobrymi gruzińskimi słodyczami. Odwzajemniamy się “małpką” przywiezioną z Polski.

Umawiamy z naszym gospodarzem godzinę startu. I jesteśmy gotowi.

Kolejnego dnia rano ruszamy. Plecaki lądują na grzbietach koników, na chwilę udaje się to również Adze.

Początkowo podejście mija szybko. Zatrzymujemy się co chwilę, żeby przewodnik koni – Roman, mógł złapać oddech. Po drodze mijamy post Straży Granicznej. Strażnicy tylko pytają, czy mamy permit. Koniki dowożą nas na ok 2700m, później wory trafiają na nasze plecy.

Wznosimy się żmudnie metr po metrze. Towarzyszy nam przepiękny widok na wodospad Shdugra. Plecak ciąży, słoneczko praży. Część ekipy decyduje się na założenie ciężkich butów jeszcze przed wejściem na lodowiec. Wszystko po to, żeby się maksymalnie odciążyć.

Lodowiec jest bardzo długi – jakieś 6-7km.

W połowie drogi pierwsza niespodzianka. Na lodowcu nie jesteśmy sami. Mija nas ekipa Basków. Droga klasyczna o tej porze roku jest raczej rzadko chodzona, więc szansa na spotkanie innych zespołów była raczej jak trafienie szóstki w totka… a przynajmniej piątki.

Druga niespodzianka jest mniej niespodziewana. Baskowie zajmują swoimi namiotami platformę, którą my również rozważaliśmy jako potencjalne miejsce biwakowe. Sytuacja jest tym mniej komfortowa, że zaczyna padać deszcz.

Nasz plan, żeby biwakować na wysokości ok 3800m, wydaje się mocno nierealny. Podchodzimy jeszcze kilkaset metrów już w pełnym deszczu i rozbijamy się w pierwszym dogodnym miejscu na lodowcu (ok. 3200m n.p.m.). Rozbijamy się w pośpiechu i próbujemy schronić przed deszczem.

To jest ten moment, kiedy decyzja o tym, żebyśmy z Andrzejem mieli osobne 2-os namioty, wydaje się bardzo trafna. Trochę więcej do niesienia, ale komfort robienia dowolnego bałaganu w namiocie jest bezcenny (zwłaszcza przy mokrych ciuchach).

Po średnio komfortowej nocy (wszystko mokre lub zawilgocone), niespiesznie zbieramy się do dalszej drogi. Zostawiamy duży depozyt i już ze znacznie mniejszymi worami zaczynamy podchodzić.

Nasz cel na dzisiaj to Uszba Plateau na wysokości 4200 metrów. Mamy do przejścia 1000m przewyższenia w trudnym i stromym lodowcu. Początkowo sprawnie nabieramy wysokości.

Im wyżej tym wolniej, głównie przez konieczność ostrożnego przekraczania szczelin lub obchodzenia ich po skale.

Okazuje się również, że lodowiec bardzo szybko dostaje dużo słońca. Końcowe metry wleką się niemiłosiernie. Słońce daje się we znaki, śnieg jest brejowaty. Jeden krok w dół… dwa w górę…

W końcu docieramy na upragnione Uszba Plateau. Miejsce jest bardzo dogodne do biwakowania.

Sprawnie ogarniamy obóz. Reszta dnia upływa pod znakiem gotowania i picia. Poprzez inReach’a dostajemy kolejne aktualizację pogody. Następny dzień zapowiada się obiecująco.

Po zaskakująco dobrze przespanej nocy, zbieramy się do natarcia. Zdecydowaliśmy, że ze startem chcemy poczekać na brzask, tak, aby pierwszych fragmentów drogi nie iść po ciemku. Początek to łatwe, ale bardzo strome pola śnieżno-lodowe.

Baskowie, wystartowali za wcześnie i czekają przy naszych namiotach na pierwsze promienie słońca.

Bez problemów przechodzimy przez Poduszkę i atakujemy pierwsze trudności – Skały Nastenki. Jest to ścianka lodowa wyprowadzająca na małą skalną grań. Lód jest bardzo twardy, przykryty warstwą śniegu.

Prowadzący ma nieznacznie łatwiej, bo bardziej idzie po śniegu niż po lodzie. Z drugiej strony, musi dokopać się do lodu, żeby założyć asekurację. Okazuje się, że tylko Andrzej ma dziabkę z łopatką. Pozostali kopią czym mają.

Po wyjściu z lodu wchodzimy na skalną grań. Grań jest łatwa, ale bez asekuracji… nie mamy friendów.

Sprawnie przechodzimy trudności i zaczynamy wspinać się 70º polami lodowymi. Szybko nabieramy wysokości. Warunki są praktycznie idealne. W międzyczasie otrzymujemy aktualizację pogody. Popołudniu możliwa jest burza. No cóż…  szybciej wspinać się nie da… Będziemy decydować później.

Wyjście z pól lodowych na grań sprawia nam sporo trudności. Teren jest bardziej spionowany, a lód jest bardzo twardy. Główna grań jest już na wyciągnięcie ręki, a tam już będzie dużo łatwiej.

Dość niespodziewanie lód przechodzi w kiepskiej jakości, pudrowaty, przepadający śnieg. Wychodzimy na grań i… mijamy się z wycofującymi się Baskami. Warunki na grani są bardzo słabe. Jest mocno zaśnieżona.

Śnieg jest bardzo kiepskiej jakości, praktycznie uniemożliwiając sprawne i bezpieczne wspinanie.

To jest właśnie ta duża ilość śniegu o której wspomniał ratownik kilka dni wcześniej. Do szczytu mamy teoretycznie tylko ok 200m w pionie, ale grań jest długa. Nad nami wisi również widmo nadchodzącej burzy. Z bólem serca zarządzamy odwrót.

Pierwszy zjazd robimy z szabli, kolejne już z Abałaków. Bez problemów docieramy do Poduszki. Pomimo tego, że nie byliśmy na szczycie, daje o sobie znać zmęczenie.

Namioty widać już w oddali, a przed nami jeszcze jeden łatwy, ale nieasekurowalny odcinek.

Szczęśliwie docieramy do namiotów.

Następnego dnia zbieramy się do zejścia. Po południu ma przyjść załamanie pogody. Okazuje się, że w ciągu ostatnich dwóch słonecznych dni, lodowiec bardzo się zmienił. Miejscami na nowo szukamy przejścia.

Na lodowcu mijamy resztki obozu – prawdopodobnie chorwackiej wyprawy z lat 70-tych. Wspinacze zostali wymieceni z lawiną ze ściany. Dwa ciała odnaleziono dopiero w 2013 roku. Lodowiec niechętnie oddaje to co wcześniej zagarnął.

Perspektywa jedzenia i przysłowiowej “piany” wcale nie przyspiesza zejścia. Wybór drogi przez rumosz jest zdecydowanie mniej wygodny i optymalny w porównaniu z drogą podejściową. Ma to swoje zalety.

Szczur znajduje fantastyczny artefakt – stalowy, rak, pewnie z połowy ubiegłego wieku. Świetna pamiątka.

Zmęczeni docieramy do postu Straży Granicznej. Tym razem musimy pokazać permit. Słowne zapewnienia nie wystarczą. Zostajemy poczęstowani pyszną miętową herbatą i winem. Poczęstunek generuje nowe pokłady sił. Docieramy do doliny, idealnie w czas.

Przy pierwszych zabudowaniach rozpoczyna się burza z gradem, która trwa przeszło godzinę.

Burze na Kaukazie to zupełnie inne doświadczenie.

Teraz praktycznie każdego popołudnia przechodzą intensywne burze. Dla nas to koniec wspinania. Pozostałe dni wykorzystujemy na zwiedzanie i relaks.

Specyfika i powaga działania na Kaukazie jest zupełnie inna niż w Alpach. Na Uszbie trudno trafić w warunki. Na początku lipca, lodowiec i pola lodowe są w relatywnie dobrych warunkach, grań natomiast – w bardzo wątpliwych.

W sierpniu – grań jest skalna, ale pola lodowe są znacznie trudniejsze, a lodowiec jest po prostu loterią.

Wyjazd ostatecznie kończymy “na tarczy”, ale doświadczenia zebrane na pewno zaprocentują. Dla mnie to na pewno przywitanie z Kaukazem, a nie pożegnanie. Jestem pewny, że ekipa już knuje plany na następny sezon.

Bardzo dziękujemy, wszystkim zaangażowanym, za wsparcie, a szczególnie:

Rutek – doceniamy wszystkie wartościowe rady i wsparcie sprzętowe.

Krzysiek – dzięki za prognozy pogody. Bardzo się przydały.


tekst – Łukasz Ślęzak


Höllental, czyli Jura na koksie.

Przerośnięta Jura lub Jura na koksie – te hasła towarzyszyły nam podczas wrześniowego zgrupowania w austryjackiej dolinie Höllental. Sam rejon, z pozoru przypominający Jurę Krakowsko-Częstochowską, pozytywnie zaskoczył nas różnorodnością formacji oraz ilością dróg o różnych stopniach trudności. W dolinie dominuje głównie sportowe wspinanie wielowyciągowe, jednak dlugość dróg sprawia, że przy wyborze odpowiednich celów, można zaplanować naprawdę ciekawe przejścia o górskim charakterze. Jednym słowem, jest to rejon marzenie, w którym każdy znajdzie cos dla siebie.

W dniu przyjazdu meldujemy się w schronisku Weichtalhaus, które znajduje się niedaleko wejścia do pobliskich dolinek i dlatego stanowi świetną bazę wypadową bez koniecznosci poruszania się samochodem. Miejsce pełne uroku nie tylko przez wzgląd na lokalizację. Atmosfera panująca w obiekcie, życzliwa obsługa i kuchnia oferująca kosmicznych rozmiarow Wiener Schnitzel czy zupę dyniową, sprawiają, że warto sie tu zatrzymać nie tylko na wspin.

Po zameldowaniu integrujemy się do późnych godzin wieczornych i planujemy cele wspinaczkowe na kolejny dzień, który pogodowo zapowiada się super. Prognozy jak na zamówienie – trzy z czterech zaplanowanych dni zgrupowania były słoneczne i prawie bezchmurne (na ostatni dzień spuśćmy kurtynę milczenia:D)…

Pierwszego dnia, nie tracąc czasu na rozwspin, wypoczęci i pełni zapału wyruszamy w pobliskie dolinki. I tu dla niektórych zderzenie z rzeczywistością i „przypominajka”, że jednak znajdujemy się w rejonie górskim, a rozeznanie podejścia i logistyka z tym związana liczą się zawsze, nawet jeśli rejon znany jest z krótkich podejść. Znajdowanie dróg od góry, czy telefony do znajomych działających na drogach obok, okazały się być skutecznie, ale na pewno nie jest to optymalna opcja podejścia pod ścianę. Lesons learned i już na kolejne dni dokładniej analizujemy wybrane cele wspinaczkowe. Mimo przeszkód, dzień owocuje w solidne przejścia, w tym najdłuższą drogę wyjazdu – 15 wyciągową Durststrecke o długości 600metrow!

Drugiego dnia zgrupowania nie zwalniamy tempa i dalej prężnie działamy. Przygodowo, bo po zmierzchu i w świetle czołówek, łupem pada najtrudniejszy wyciąg wyjazdu w wycenie 8- na drodze Die nächste Stufe. Po wspinie zasłużona integracja w schronisku, dużo śmiechu, dużo anegdot, wiwaty i oklaski dla powracających zespołów. Nawet śpiewane było, tak nam się integracja udała 😉

Trzeci dzień to dla większości kolejny dzien zmagań na drogach wielowyciągowych. Głównym celem stał się pobliski Wachthüttelturm i polecana droga Via Helma, która tego dnia biła rekordy popularnoslści dzięki wrocławskiej ekpie. Nieliczni zdecydowali się odpuścić wspianie i odpocząć na brzegu wijącej się w dolinie, krystalicznie czystej rzeki Szwarza. Z racji załamania pogody, które miało nadjeść nazajutrz, trzeci dzień był także dniem wyjazdu i powrotu do domu.

Dla wielu z nas był to pierwszy kontakt z austryjackim Höllental i zapewne nie ostatni. Wyjazd ten dostarczył nie tylko wielu wrażen, ale również ważnych lekcji dotyczących logistyki i przygotowania w kontekście wspinaczki wielowyciągowej.

Podczas zgrupowania działało 8 zespołów, przewspinalismy ponad 4600 metrów w pionie i załoilismy 19 dróg.
Jest moc!


Sprawozdanie z pracy ekipy wolontariuszy WKW

Chcieliśmy przedstawić Wam krótko sprawozdanie z pracy ekipy wolontariuszy WKW.

WROCŁAW I OKOLICE

Jeszcze przed nadejściem fali, na apel o pomoc w umacnianiu wałów odpowiedziało kilkadziesiąt osób. Nie sposób wymienić wszystkich z imienia ale chcemy powiedzieć, że wykonaliście kawał roboty! Jesteście dowodem na to, że nie każdy bohater nosi pelerynę. Fantastycznym koordynatorem walki na zachodzie Wrocławia okazał się Sebastian. Stabłowice Ci tego nie zapomną!

Uruchomiliśmy zbiórkę darów dla powodzian oraz zbiórkę pieniężną.

Pracowaliśmy w różnych częściach miasta i jego obrzeżach, czasem w kilku miejscach jednego dnia. Ten spręż, ten duch działania był naprawdę niesamowity!

ZIEMIA KŁODZKA

Ostatni weekend upłynął nam pod hasłem „Sprzątania świata” i to określenie jest naprawdę trafne. Tu również byliśmy w kilku miejscach: Stronie Śląskie, Konradów, Lądek Zdrój i okolice.

Nasza bazę pomocową z inicjatywy Paweł Jach, stworzyliśmy u Achy Piotrowicz Góry i Alpinizm – Szkoła Wspinania Aśki Piotrowicz

w Kondradowie, do którego zjechało się pół Polski: Łódź, Poznań, Gdańsk, Wrocław, Bytom, Wałbrzych. Tam rozeznaliśmy sytuację, powstał plan działania i pomogliśmy wielu wspaniałym ludziom. Razem ze Stowarzyszeniem Grupa Ratownictwa Jaskiniowego i GOPR Wałbrzych usunęliśmy powalone na linie wysokiego napięcia drzewa, naprawialiśmy, demontowaliśmy mosty, budowaliśmy nowe przeprawy przez strumienie, oczyszczaliśmy pomieszczenia i podwórka z dziesiątek ton mułu, gruzu i wszystkiego co naniosła rzeka.

Kawał ciężkiej pracy, ale nikt nie narzekał. Kolejny raz pokazaliście ducha walki, tym razem nie w ścianie a z łopatą w ręku.

JELENIA GÓRA I OKOLICE

Pomogliśmy też w Łomnicy. To gmina Mysłakowice, tam gdzie jeździmy w nasze ukochane skały. Szkoły zalane do półtora metra. Ponad 2000 metrów kwadratowych powierzchni do osuszenia i posprzątania. Nasz udział był skromy, w porównaniu z liczbą wolontariuszy na miejscu. Jednak znalazły się wśród klubowiczów skille pomocne i przy tej akcji. Cenna rada dla strażaków by pompować wodę do starej zarośniętej młynówki, o której nie wiedzieli, zaoszczędziła wszystkim dużo pracy. Nie bylibyśmy tam, gdyby nie info z OSP Karpniki. Piękna robota!

Bezinteresowność i zapał do pracy jakim wszyscy się wykazali, jest naprawdę godny wspomnienia o tym. Szacunek

Dziękuję całej ekipie za współpracę w imieniu calego Zarządu WKW.

Pamietajmy, że to nie koniec i pomoc jest i będzie jeszcze długo potrzebna. Dary dla powodzian (sprawdźcie na listach na co aktualnie jest zapotrzebowanie) można dostarczać do klubu w godzinach dyżuru – najbliższy we wtorek 24.09 17:30-18:30.

Możecie wpłacać darowizny na konto klubowe (koniecznie z dopiskiem „ dla powodzian”)

ING Bank Śląski 13 1050 1575 1000 0023 2909 0373

Na koniec dodamy jeszcze, że naszą zbiórkę zasilają także osoby spoza klubu. Dziękujemy!

Jeszcze raz dzięki! Tacy ludzie to prawdziwy skarb!

Zespół WKW


Finał Ligi Tradowej 18-20 październik 2024 w Mniszkowie!

Zapraszamy wszystkich do udziału w tegorocznym Finale Ligi Tradowej WKW

Tradycyjnie już, spotykamy się w Stodole Fundacji Czarodziejska Góra w Mniszkowie, w dniach 18-20 października. Czeka na Was moc atrakcji. Kto był w zeszłym roku, ten wie – tego wydarzenia nie można przegapić. 

Zaczynamy w piątek wieczorem. Czekamy na Was od 18-nastej w Mniszkowie. Na ten wieczór zaplanowaliśmy prelekcje, które poprowadzą niezwykli goście i podzielą się z nami swoimi wspinaczkowymi doświadczeniami i przeżyciami. 

Pierwszym prelegentem będzie Oswald Rodrigo Pereira – filmowiec, reporter i himalaista, uczestnik dziewięciu wypraw w Himalaje i Karakorum, autor filmów dokumentalnych i reportaży. Wszedł na pięć ośmiotysięczników bez wspomagania się dodatkowym tlenem. Członek Klubu Wysokogórskiego Sakwa. Podzieli się z nami wrażeniami z „MAD Ski Project 2024: Makalu i Kanczendzonga”, czyli wyprawy z tego roku w zespole z Bartkiem Ziemskim na dwa ośmiotysięczniki, Makalu i Kanczendzongę. Polacy weszli na piąty wierzchołek ziemi 12 maja, bez korzystania z dodatkowego tlenu z butli i bez personalnego wsparcia Szerpów. Bartek Ziemski zjechał ze szczytu na nartach. Oswald dokumentował ten wyczyn filmowo i fotograficznie. 27 maja Polacy stanęli na szczycie Kanczendzongi jako pierwsi w sezonie po samotnym i wyczerpującym ataku. Bartek zjechał z niego na nartach, stając się pierwszą osobą w historii, która tego dokonała. Oswald sfilmował zjazd, po czym rozpoczął 25-godzinne zejście do najwyższego Obozu, zaliczając po drodze nocny biwak.

W sobotę o godzinie 09 startujemy z Maratonem Tradowym, czyli towarzyską rywalizacją, w której zespoły wspinaczkowe będą zdobywać największą liczbę turni w Rudawach Janowickich (turnie, które biorą udział w rywalizacji, będą wyszczególnione i podane w dniu zawodów). Turnie można pokonać najprostszą drogą tzw. “wejściówką” lub drogą tradową, za którą będą przyznawane dodatkowe bonusy punktowe. Wygra zespół, który zdobędzie jak najwięcej punktów. Aby wziąć udział w Maratonie, należy zgłosić zespół oraz opłacić symboliczne wpisowe. Każdy zespół otrzyma mailowo dodatkowe informacje odnośnie rywalizacji. Na mecie, czyli w Stodole na uczestników i uczestniczki będzie czekała sławna zupka regeneracyjna Krzycha. 

To nie koniec sobotnich atrakcji! O godzinie 18 spotykamy się na wręczeniu nagród Maratonu Tradowego, a o godzinie 19 zaczynamy wręczenie nagród za tegoroczną Ligę Tradową WKW. I tu będzie czekała wielka niespodzianka szykowana przez Krzyśka Zabłotnego i utrzymywana w największej tajemnicy, nawet przed samym Zarządem! Warto przypomnieć o dodatkowych nagrodach od naszych sponsorów, które rozlosujemy wśród uczestników i uczestniczek Ligi Tradowej, którzy będą obecni tego dnia w Mniszkowie. Nie pozwolimy Wam szybko uciec do śpiworków. Po głównych wydarzeniach tego wieczora będzie czekał na Was grill pełen smakowitości, integracja przy kominku oraz na parkiecie przy djskich setach. 

W niedzielę dla osób, które będą miały siły i chęci, mamy ofertę warsztatów doszkalających umiejętności wspinaczkowe. Przygotowaliśmy dla Was 4 różne tematyczne warsztaty, które zostaną przeprowadzone przez wykwalifikowaną kadrę instruktorską (można zapisać się tylko na jeden warsztat). Czeka na Was autoratownictwo, klinowanie w rysach i przerysach, budowanie stanowisk asekuracyjnych oraz pierwsza pomoc w skałach. Na każdym warsztacie jest ograniczona liczba miejsc, więc warto pospieszyć się z decyzją. Osoby, które nie wezmą udziału w warsztatach, zapraszamy do wspinania towarzyskiego we własnym zakresie. 

Program wydarzenia
piątek 18.10.2024od godz. 18.00Przyjazd uczestników i uczestniczek do obiektu
godz. 19.00Prelekcja: Gość i temat w trakcie potwierdzania 
godz. 21.00Prelekcja: Oswald Rodrigo Pereira – MAD Ski Project 2024: Makalu i Kanczendzonga
sobota 19.10.2024godz. 9 -16Maraton Tradowy
godz. 17.00grill/ognisko
godz. 18.00Finał Maratonu Tradowego – wręczenie nagród 
godz. 19.00Finał Ligi Tradowej – wręczenie nagród 
od godz. 21.00Impreza integracyjna z DJ 
niedziela 20.10.2024godz. 10-16Warsztat: Autoratownictwo z Krzysztofem Zabłotnym
godz. 10-16Warsztat: Klinowanie w rysach i przerysach z Michałem Kajcą
godz. 10-16Warsztat: Stanowiska asekuracyjne z Tomaszem Klisiem
godz. 10-16Warsztat: Pierwsza pomoc w skałach z Marcinem Chojnowskim, ratownikiem medycznym GOPR 

Klikajcie w linki do formularzy zapisów, rezerwujcie sobie weekend z WKW i widzimy się w Mniszkowie! Czekamy i liczymy na Waszą obecność.

Noclegi w Mniszkowie: 

  • łóżko – 24 miejsca. Koszt – 35 zł/osoba/doba 
  • gleba – koszt 25 zł/osoba/doba
  1. Maraton Tradowy: 
  • wpisowe – 30 zł/zespół 

Warsztaty: 

Pierwsza pomoc w skałach, prowadzący Marcin Chojnowski (ratownik medyczny GOPR) – max 10 osób, koszt 120 zł/osoba  

Autoratownictwo, prowadzący Krzysztof Zabłotny – max 10 osób, koszt 120 zł/osoba 

Klinowanie w rysach i przerysach, prowadzący Michał Kajca – max 10 osób, koszt 120 zł/osoba 

Budowanie stanowisk asekuracyjnych, prowadzący Tomasz Kliś – max 10 osób, koszt 120 zł/osoba 

Rezerwacji dokonujemy w systemie rezerwacyjnym WKW.

Z taternickim pozdrowieniem, 

WKW Team 


Na oklep ale w kołpaku. Relacja z wyjazdu do Kirgistanu.

Sączący, letni deszcz pada na ulice i chodniki gdy z trudem wychodzę z hali dworca głównego w Krakowie. Wyszukuje wzrokiem Wojtka, którego zaraz powinienem tutaj spotkać. Wokół mnie jest poruszenie, panuje duży ruch, w końcu nadal trwają wakacje, w dodatku jest dziś piątek. Za 3 godziny mamy wylot, chciałbym już powoli zmierzać na lotnisko, boję się kolejek albo korków. Przed nami długa droga, a to jest zaledwie jej początek, głupio byłoby się spóźnić na lotnisko. Niosę dwa duże bagaże, ich ciężar może stanowić z 2/3 mojej wagi co sprawia, że poruszanie się z nimi jest bardzo męczące, staję więc pod jakąś wiatą i obserwuję. Z jednej z taksówek wysiada po chwili Wojtek, nie podchodzę jeszcze do niego, patrzę tylko przez chwilę, zanim on sam mnie zauważy. Pojawia się refleksja, że zaraz zostawię ten bezpieczny i obyty świat na rzecz długiej drogi, niedogodności i stresu. Mam obawy czy damy radę, czy jesteśmy gotowi. Cieszę się gdy wyjeżdżam na wyprawę tak samo jak cieszę się gdy z niej wracam. Jest to chyba część logiki w tym całym wspinaniu i wyprawach. Wystawiamy się wspólnie na trudności i niebezpieczeństwa by później będąc już z powrotem w domu, cieszyć się choćby ciepłym prysznicem. Po chwili wracam do tego co tu i teraz i wołam Wojtka. Bierzemy ubera na lotnisko gdzie spotykamy się już z Piotrkiem. Ten sam skład co w zeszłym roku, ten sam kierunek. Będzie dobrze, wszystko się uda, niepewność pryska.


Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe “klient nasz pan” oraz “czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka.
Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać.
Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom.
Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin.
Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i “kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę.
Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty.
Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego.
Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie “trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.

Sączący, letni deszcz pada na ulice i chodniki gdy z trudem wychodzę z hali dworca głównego w Krakowie. Wyszukuje wzrokiem Wojtka, którego zaraz powinienem tutaj spotkać. Wokół mnie jest poruszenie, panuje duży ruch, w końcu nadal trwają wakacje, w dodatku jest dziś piątek. Za 3 godziny mamy wylot, chciałbym już powoli zmierzać na lotnisko, boję się kolejek albo korków. Przed nami długa droga, a to jest zaledwie jej początek, głupio byłoby się spóźnić na lotnisko. Niosę dwa duże bagaże, ich ciężar może stanowić z 2/3 mojej wagi co sprawia, że poruszanie się z nimi jest bardzo męczące, staję więc pod jakąś wiatą i obserwuję. Z jednej z taksówek wysiada po chwili Wojtek, nie podchodzę jeszcze do niego, patrzę tylko przez chwilę, zanim on sam mnie zauważy. Pojawia się refleksja, że zaraz zostawię ten bezpieczny i obyty świat na rzecz długiej drogi, niedogodności i stresu. Mam obawy czy damy radę, czy jesteśmy gotowi. Cieszę się gdy wyjeżdżam na wyprawę tak samo jak cieszę się gdy z niej wracam. Jest to chyba część logiki w tym całym wspinaniu i wyprawach. Wystawiamy się wspólnie na trudności i niebezpieczeństwa by później będąc już z powrotem w domu, cieszyć się choćby ciepłym prysznicem. Po chwili wracam do tego co tu i teraz i wołam Wojtka. Bierzemy ubera na lotnisko gdzie spotykamy się już z Piotrkiem. Ten sam skład co w zeszłym roku, ten sam kierunek. Będzie dobrze, wszystko się uda, niepewność pryska.
Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe “klient nasz pan” oraz “czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka.
Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać.
Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom.
Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin.
Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i “kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę.
Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty.
Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego.
Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie “trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.

*Kołpak – (tur. kalpak) – stożkowate nakrycie głowy złożone ze zszytych z sobą, zwężających się ku górze klinów. Pochodzenie jego jest wschodnie, tureckie lub perskie. Powszechnie używane w Kirgistanie.Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe “klient nasz pan” oraz “czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka.
Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać.
Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom.
Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin.
Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i “kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę.
Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty.
Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego.
Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie “trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.

*Kołpak – (tur. kalpak) – stożkowate nakrycie głowy złożone ze zszytych z sobą, zwężających się ku górze klinów. Pochodzenie jego jest wschodnie, tureckie lub perskie. Powszechnie używane w Kirgistanie.

Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe “klient nasz pan” oraz “czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka.

Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać.

Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom.

Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg  zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin.

Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i “kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę.

Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty.

Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego.

Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie “trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.

*Kołpak – (tur. kalpak) – stożkowate nakrycie głowy złożone ze zszytych z sobą, zwężających się ku górze klinów. Pochodzenie jego jest wschodnie, tureckie lub perskie. Powszechnie używane w Kirgistanie.


Kurs autoratownictwa WKW

W ostatni weekend odbyły się warsztaty z autoratownictwa pod okiem Krzysztofa Zabłotnego. W pierwszym dniu wybraliśmy się w sektor Trzech Koron i zaczęliśmy od powtórki z prusikowania i zjazdów.


Letnie Zgrupowanie WKW – Hala Gąsienicowa

Pogoda nie rozpieszcza, od samego rana krążą chmur, a prognozy są bezlitosne – dziś raczej się nie po wspinamy. No i sprawdziło się …


Baby na trady! – relacja

“Idziemy na trady” – powiedziały Baby. I tak zrobiły.
W ubiegły weekend odbył się najazd klubowiczek na Rudawy Janowickie. Celem wydarzenia była integracja płci żeńskiej z naszego klubu połączona ze wspinaniem tradowym. Pierwszego dnia udałyśmy się na Małą Strażnicę gdzie Gosia poprowadziła krótkie zajęcia na temat treningu mentalnego we wspinaniu.


Rozdanie nagród Ligi bulderowej (22.05.24, godz. 18)

Zapraszamy na rozdanie nagród ligi boulderowej WKW 2024!
Już w środę 22.05 w siedzibie klubu o godz. 18:00 odbędzie się rozdanie nagród za hektolitry potu wylane na wrocławskich ściankach. Wasz trud zostanie nagrodzony nie tylko wieczną chwałą, ale także materialnym dobrem. A te w tym roku prezentują się naprawdę imponująco!