DSC01032 zm

Sprawozdanie z Matterhorna 2011

Gdy autobus włoskiego przewoźnika z gracją pokonuje tysiące ostrych zakrętów drogi wiodącej do Cervinii, można podziwiać cuda alpejskiej przyrody, prawdziwe piękno słynnej Doliny Aosty. Nie pozostaje nic innego, jak przykleić nos do szyby i zachwycać się ostrymi i łagodnymi szczytami i wijącymi się pośród nich rzekami; wysoko i nisko położonymi wioskami; a także zamkami, dumnie stojącymi na skalistych wzgórzach i otoczonych kamiennymi murami.

Na pierwszy nocleg wybraliśmy trawiaste zbocza położone na wysokości ok. 2800 m n.p.m., gdzie w towarzystwie alpejskich krów z dzwonkami u szyi, a w nocy kozic, można odespać trudy związane z podróżowaniem ipokonaniem w ciągu kilku godzin trasy Katowice – Bergamo – Mediolan – Cervinia.

Pierwszy widok po przebudzeniu i otwarciu namiotu naprawdę potrafi oczarować – nasz wzrok kieruje się na sam oświetlony słońcem Matterhorn, jakże pięknie wyglądający z tej perspektywy, jakby chciał krzyczeć: “Chodźcie, zapraszam, czekam na Was!” Cóż ma więc zrobić prawdziwy człowiek gór, jeśli nie odpowiedzieć na to wezwanie pozytywnie i z szybciej bijącym sercem biec ku tej wielkiej, kamiennej świątyni? To jest pierwsza, zauważalna chyba przez każdego cecha tej góry – magia przyciągania.

 Choć serce wciąż wali i chciałoby już pędzić ku pionowym ścianom Matta, rozum nakazuje przystopowanie i poszukiwanie najpierw łatwiejszych szczytów do zdobycia w ramach aklimatyzacji. Kolejną noc spędzamy, po zdobyciu Klein Matterhornu (3883 m n.p.m.), właśnie w stacji kolejki na tym szczycie. Nocleg na zimnych, betonowych płytach może nie należał do wyjątkowych przyjemności, ale wieczorem byliśmy już bardzo zmęczeni i nikt nie miał ochoty na rozbijanie namiotu. Szczerze mówiąc, myślałem, że śpiąc kilka metrów nad “lodowym pałacem” (takie cudo ukryte jest pod ziemią), przyśni mi się przynajmniej Narnia, a tymczasem praktycznie przez całą noc wierciłem się i nie mogłem zasnąć…

DSC07078

Rankiem decydujemy się na przejście przez lodowiec i dotarcie do schronu Bivacco Rossi e Volante (3750 m n.p.m.). Przemieszczanie się wśród szczelin dostarcza sporej dawki adrenaliny, dodatkowym utrudnieniem jest brak wody i palące słońce. Na szczęście krem do opalania z filtrem 50 (dla dzieci) zdał egzamin i nikt nie miał problemu ze “spaleniem” własnej twarzy. Po dotarciu do schronu, korzystając z ładnej pogody, od razu wyruszamy zdobyć Pollux (4092 m n.p.m.), który okazuje się świetnym, aklimatyzacyjnym szczytem, oferującym zarówno wspinanie wśród skał, jaki również śnieżnych żlebów.

Leżę w schronie. Wiatr wzmaga się z każdą minutą, co chwilę słychać głuche dudnienie i dobiegające zewsząd trzaski. Świadomość, że leżysz właśnie gdzieś wśród skał na prawie czterech tysiącach, w małej, zamkniętej metalowej puszcze, po prostu onieśmiela. Chwilami wydaje się, że zaraz to wszystko się rozleci, a z nas nawet plamy na śniegu nie zostaną, bo wcześniej wpadniemy do jednej z wielu szczelin. Międzynarodowe towarzystwo powoli układa się do snu, milkną dźwięki kilku europejskich języków, słychać ostatnie szmery, ktoś poprawia jeszcze swoje posłanie przed snem – i tak kilkanaście osób, ukrytych wśród alpejskich skał, zamyka oczy – i śni – być może – o planowanych
zdobyczach jutrzejszego dnia…

DSC06973

Poranne spojrzenie na Matterhorn wystarczyło, by znaleźć wspólny język z tym szczytem. – On nas wzywa, już czas! – mówię do kolegi – i w skrytości serca mam nadzieję, że już na żaden szczyt wcześniej nie będziemy wchodzić. Magia Matta działa, nawet jeśli ktoś tego nie dostrzega. Zbieramy swoje rzeczy i znów, z 25 kilogramowymi plecakami, udajemy się w kierunku Klein Matterhornu. Po drodze mijamy kilka dużych szczelin, do jednej chyba nawet ktoś wpadł, bo na śniegu leżało opakowanie po śrubie. Wśród gęstej mgły można dostrzec też czasami pozostawione platformy pod namiot, a dwa razy widzieliśmy dość pokaźne prawdziwe igloo złożone ze śnieżnych prostokątów. Ktoś musiał się nieźle namęczyć…

Ciekawym doświadczeniem jest też przejście przez stoki narciarskie, mocno eksploatowane przez szwajcarską i włoską młodzież. Przechodzisz przez taką atmosferę luzu, radości – widzisz te wszystkie uśmiechnięte twarze, te akrobacje na desce i nartach – i Ty, obarczony 25 kilogramowym plecakiem i grząskim śniegiem pod Twoimi stopami… Przyznam szczerze, że przechodziłem w tym momencie mały kryzys. Już chciałem rzucić plecak, pożyczyć od kogoś deskę, wjechać – jak człowiek – wyciągiem na szczyt i… zjeżdżając, poczuć wiatr we włosach. To jednak tylko chwilowe załamanie, widocznie słońce musiało mnie oślepić. Matt wzywa! i to jest w tej chwili najważniejsze. Krok za krokiem, mijamy kolejne schroniska i wieczorem, skonani, docieramy we mgle do schronu Abruzzich, gdzie w opuszczonym garażu nasi znajomi już urządzili sobie wspaniałą miejscówkę. Schronisko jest w remoncie, zamknięte na dziesięć spustów, więc co nam pozostało, poza rozbiciem namiotów? Zorganizowanie sobie miejsca, w którym wszyscy mogliby swobodnie porozmawiać czy przygotować posiłek. Takim miejscem okazał się opuszczony garaż, a w jego pobliżu było wszystko, co potrzebne w takich sytuacjach – woda z lodowca, śmietniki, nasze namioty też było blisko; a jakby tego było mało, to w nocy uruchamiał się grzejnik, a w związku z tym, wszystkie nasze mokre rzeczy, mogły
zostać wysuszone!

DSC01119 zm

Atak na Matta od strony włoskiej najczęściej wygląda w taki sposób, że pierwszego dnia wyrusza się z okolic schroniska Abruzzich (2802 m n .p.m.) do schronu Carrela (3850 m n.p.m.), a drugiego dnia następuje atak szczytowy. Taki też mieliśmy plan. Pierwsza część szlaku to po prostu walka z milionami małych kamieni pod nogami – idziesz wciąż przez pola rumowisk skalnych, wciąż do góry i ze świadomością, że razem z tymi kamieniami możesz polecieć – jako kolejny kamień, tyle że większy – w jeden z wielu pionowych żlebów. Po drodze mijasz dziesiątki tablic pamiątkowych i krzyży, które na niektórych działają demotywująco. Ktoś zginął w tym miejscu, inna osoba wyżej, a ktoś nie
wrócił z wierzchołka – na wysokości trzech i pół tysiąca metrów takie pamiątki raczej starają się tonować emocje niż zaostrzać apetyt na szczyt. Im wyżej, tym – trzeba to jasno powiedzieć – gorzej. W tym miejscu Matterhorn nie ma już nic z tego pięknego szczytu, widzianego kilka dni wcześniej. Inny szczyt widzi się z Cervinii, a inny zdobywa. Tu – na czterech tysiącach metrów – pęka piękny balon, widziany z doliny. Przy narastającej mgle, w której nawet własnej ręki nie można dostrzec, kłębią się tysiące myśli: jak to, tyle przygotowań, tyle nadziei i nagle balon ma pęknąć, dalej nie idziemy, nie zdobędziemy wierzchołka? Oto kolejna cecha Matta – szczyt wygląda pięknie
tylko z daleka…

185516 160280614049608 100002030122266 296433 8368808 n

Większość członków naszej wyprawy kończy ją w schronisku Carrela i jak się okazuje, wszystkie zespoły, które później spotkaliśmy na dole, dotarły do tego samego miejsca. Złość przychodzi, ale tylko na chwilę. Przecież wszyscy mamy świadomość, że ta góra nadal będzie trwać na swoim miejscu, pewnie nas wszystkich razem wziętych przeżyje, więc trzeba będzie kolejnych prób i wysiłków. “Może następnym razem się uda” – to myśli niektórych osób z naszej załogi.

DSC07142

Leżę w namiocie. Co chwilę docierają do mnie głosy spadających kamieni, obrywających się seraków. Gdy jestem bezpieczny w namiocie, nie myślę o tym, że jeszcze wczoraj sam mogłem być takim kamieniem, pędzącym z dużą prędkością z pionowej ściany Matterhornu  wprost w kilkuhektarowe pole wypełnione małymi i dużymi odłamkami góry. Odjeżdżam z tego miejsca z myślami, że jeszcze nie wszystko stracone, że to jeszcze nie ten czas, że następnym razem będę już bogatszy o świadomość kilku wielkich cech tej góry, w tym trzeciej – zachęcania, by tam jeszcze wrócić…

autor: Robert Grzegorzek