Wspomnienie Marysi Stolarek

Marysia towarzyszyła mi w górach od początku. Zaczęłam bywać w Klubie Wysokogórskim od roku 1972 i Marysia już tam była. Były więc wspólne wspinaczki w skałkach, potem w Tatrach, w Bułgarii, w Himalajach ale najbardziej pamiętam chyba te alpejskie.

– wspomnienia o Marysi Stolarek autorstwa Basi Bajsarowicz.

Marysia towarzyszyła mi w górach od początku . Zaczęłam bywać w Klubie Wysokogórskim od roku 1972 i Marysia już tam była. Były więc wspólne wspinaczki w skałkach, potem w Tatrach, w Bułgarii, w Himalajach ale najbardziej pamiętam chyba te alpejskie.

Marysia znana była wśród znajomych ze swojego szczególnego przywiązania do sprzętu.

To nie było tylko przywiązanie jak do rzeczy , to było coś bardziej osobistego. Jak do kogoś, jak do osoby.

Pamiętam jeden z naszych wspólnych wyjazdów alpejskich . Wspinaczka zimowa – to był luty roku 1984 lub 1985. Baza w Chamonix miała tę zaletę, że gdy wychodziło się w góry można było spakowane rzeczy przechować bezpłatnie na stryszku, płaciło się tylko za nocleg z możliwością korzystania z kuchni.

Planujemy wyjście od strony doliny Argentiere na szczyt Les Courtes. Na lewo od Deski Szwajcarskiej idzie filarek który kończy się w kopule szczytowej.

Wjeżdżamy kolejką na szczyt Argentiere, zjazd na nartach w dolinę i w poprzek lodowca dochodzimy do schroniska położonego na przeciwległym zboczu. Zimą schronisko jest nieczynne, ale otwarte dla potrzebujących. W środku jest zimno ale sucho i zacisznie .

Planujemy wyjście ok. 3 w nocy. Śpię niespokojnie. Mam sen , że wracam do domu zamrożona w wielkiej bryle lodu. Przed próg domu wychodzi moja mama a ja szybko jej mówię „Nie martw się ja jeszcze żyję”.

Budzimy się około 2-giej. Szybkie śniadanie i wychodzimy. Już nie myślę o tym co mi się śniło, przed nami wspinaczka zimowa. Co prawda to „tylko” 3-4 w skali trudności ale to jednak zima.

Bez większych sensacji wspinamy się filarkiem. Trochę żlebem śnieżnym obok filara, większość jednak ściśle filarem. Raki zgrzytają o skałę . Dochodzimy do siodełka u szczytu filara. Przed nami już tylko kopuła szczytowa. Lśni zielonym lodem. Patrzę trochę z obawą bo to oznacza , że lód jest twardy. Klaruję linę na siodełku i mówię do Marysi:

– Idź kawałek do góry z lotną, sprawdź jak jest wyżej

Zwijam linę i już nie patrzę na Marysię. Nagle podnoszę głowę. Na prawo ode mnie Marysia mknie po lodzie w dół. Prosto w ścianę Deski Szwajcarskiej.

Mogę skoczyć na drugą stronę siodełka lub zaprzeć się o wielki kamień, który leży wmrożony przede mną. Wybieram kamień. Zapieram się z całej siły i trzymam linę. Mocne szarpnięcie, utrzymałam linę ale kamień lekko drgnął. Na szczęście wytrzymał.

Rezygnujemy z wejścia na sam szczyt. Stępione na filarze raki ślizgają się na twardym lodzie.

Postanawiamy zjeżdżać w dół Deską Szwajcarską. Jest już późno, przed nami kawał drogi. Dopóki się da staramy się nie zostawiać sprzętu. Pierwsza osoba szybko zjeżdża, druga schodzi asekurowana. Zastaje nas noc . Kontynuujemy zjazdy. Gdzieś w środku nocy zbliżamy się do szczeliny brzeżnej. Przed nami chyba ostatni zjazd. Tylko problem z założeniem stanowiska. Śruby lodowej nie ma gdzie wkręcić, żadnej szczeliny na hak. Symboliczne stanowisko możliwe jedynie z czekana. Mamy z Marysią po Barakudzie a Marysia ma dodatkowo czekan typu „Kaziu morderca”.

Miotam się już od dłuższego czasu próbując założyć jakieś stanowisko, w końcu nieśmiało mówię do Marysi:

– Może założymy stanowisko z Twojego czekana.

Marysia jest chyba pod wrażeniem mojego miotania się bo tym razem nie protestuje.

W końcu lądujemy na lodowcu poza szczeliną brzeżną. Jeszcze tylko w poprzek lodowca i będziemy w schronisku.

Idę pierwsza, za mną oddalona o całą długość liny (prawie 40 m) idzie Marysia. Potwornie zmęczona, stawiam noga za nogą, lina na lodowcu nie stawia zbyt dużego oporu mimo 40 m.

Gdzieś w połowie lodowca czuję opór. Lina nie idzie. Albo Marysia coś poprawia albo wpadła do szczeliny. Wołam, ale żadnej odpowiedzi. Przy tej długości liny nie poczułam najmniejszego szarpnięcia. Decyduję się poczekać parę minut w nadziei, że Marysia się wygrzebie sama. Co chwilę próbuję czy jest luz na linie. W końcu jest. Wybieram parę centymetrów, po chwili kolejne i już po wszystkim. Już bez przygód dochodzimy do schroniska.

Było jeszcze wiele wspólnych wyjazdów, zmagań z sobą i z górami. I zawsze była ta świadomość, że mogę na Nią liczyć. Nie tylko w górach.

Pamiętam inne zdarzenia. Sprzed ponad 30 lat. Jest 10 grudzień 1978 roku. Mój brat z żoną giną w lawinie śnieżnej w Tatrach. Jest wtedy ze mną również Marysia. Kiedy jest już po wszystkim , wracam z gór, potem wracam z pogrzebu. Przede mną Wigilia i Święta. I strach przed pozostaniem sam na sam w domu z Rodzicami. Pytam Marysię czy może przyjechać do nas na Wigilię. Jest przy mnie w tym najgorszym momencie.