Wpisy

Höllental, czyli Jura na koksie.

Przerośnięta Jura lub Jura na koksie – te hasła towarzyszyły nam podczas wrześniowego zgrupowania w austryjackiej dolinie Höllental. Sam rejon, z pozoru przypominający Jurę Krakowsko-Częstochowską, pozytywnie zaskoczył nas różnorodnością formacji oraz ilością dróg o różnych stopniach trudności. W dolinie dominuje głównie sportowe wspinanie wielowyciągowe, jednak dlugość dróg sprawia, że przy wyborze odpowiednich celów, można zaplanować naprawdę ciekawe przejścia o górskim charakterze. Jednym słowem, jest to rejon marzenie, w którym każdy znajdzie cos dla siebie.

W dniu przyjazdu meldujemy się w schronisku Weichtalhaus, które znajduje się niedaleko wejścia do pobliskich dolinek i dlatego stanowi świetną bazę wypadową bez koniecznosci poruszania się samochodem. Miejsce pełne uroku nie tylko przez wzgląd na lokalizację. Atmosfera panująca w obiekcie, życzliwa obsługa i kuchnia oferująca kosmicznych rozmiarow Wiener Schnitzel czy zupę dyniową, sprawiają, że warto sie tu zatrzymać nie tylko na wspin.

Po zameldowaniu integrujemy się do późnych godzin wieczornych i planujemy cele wspinaczkowe na kolejny dzień, który pogodowo zapowiada się super. Prognozy jak na zamówienie – trzy z czterech zaplanowanych dni zgrupowania były słoneczne i prawie bezchmurne (na ostatni dzień spuśćmy kurtynę milczenia:D)…

Pierwszego dnia, nie tracąc czasu na rozwspin, wypoczęci i pełni zapału wyruszamy w pobliskie dolinki. I tu dla niektórych zderzenie z rzeczywistością i „przypominajka”, że jednak znajdujemy się w rejonie górskim, a rozeznanie podejścia i logistyka z tym związana liczą się zawsze, nawet jeśli rejon znany jest z krótkich podejść. Znajdowanie dróg od góry, czy telefony do znajomych działających na drogach obok, okazały się być skutecznie, ale na pewno nie jest to optymalna opcja podejścia pod ścianę. Lesons learned i już na kolejne dni dokładniej analizujemy wybrane cele wspinaczkowe. Mimo przeszkód, dzień owocuje w solidne przejścia, w tym najdłuższą drogę wyjazdu – 15 wyciągową Durststrecke o długości 600metrow!

Drugiego dnia zgrupowania nie zwalniamy tempa i dalej prężnie działamy. Przygodowo, bo po zmierzchu i w świetle czołówek, łupem pada najtrudniejszy wyciąg wyjazdu w wycenie 8- na drodze Die nächste Stufe. Po wspinie zasłużona integracja w schronisku, dużo śmiechu, dużo anegdot, wiwaty i oklaski dla powracających zespołów. Nawet śpiewane było, tak nam się integracja udała 😉

Trzeci dzień to dla większości kolejny dzien zmagań na drogach wielowyciągowych. Głównym celem stał się pobliski Wachthüttelturm i polecana droga Via Helma, która tego dnia biła rekordy popularnoslści dzięki wrocławskiej ekpie. Nieliczni zdecydowali się odpuścić wspianie i odpocząć na brzegu wijącej się w dolinie, krystalicznie czystej rzeki Szwarza. Z racji załamania pogody, które miało nadjeść nazajutrz, trzeci dzień był także dniem wyjazdu i powrotu do domu.

Dla wielu z nas był to pierwszy kontakt z austryjackim Höllental i zapewne nie ostatni. Wyjazd ten dostarczył nie tylko wielu wrażen, ale również ważnych lekcji dotyczących logistyki i przygotowania w kontekście wspinaczki wielowyciągowej.

Podczas zgrupowania działało 8 zespołów, przewspinalismy ponad 4600 metrów w pionie i załoilismy 19 dróg.
Jest moc!


Na oklep ale w kołpaku. Relacja z wyjazdu do Kirgistanu.

Sączący, letni deszcz pada na ulice i chodniki gdy z trudem wychodzę z hali dworca głównego w Krakowie. Wyszukuje wzrokiem Wojtka, którego zaraz powinienem tutaj spotkać. Wokół mnie jest poruszenie, panuje duży ruch, w końcu nadal trwają wakacje, w dodatku jest dziś piątek. Za 3 godziny mamy wylot, chciałbym już powoli zmierzać na lotnisko, boję się kolejek albo korków. Przed nami długa droga, a to jest zaledwie jej początek, głupio byłoby się spóźnić na lotnisko. Niosę dwa duże bagaże, ich ciężar może stanowić z 2/3 mojej wagi co sprawia, że poruszanie się z nimi jest bardzo męczące, staję więc pod jakąś wiatą i obserwuję. Z jednej z taksówek wysiada po chwili Wojtek, nie podchodzę jeszcze do niego, patrzę tylko przez chwilę, zanim on sam mnie zauważy. Pojawia się refleksja, że zaraz zostawię ten bezpieczny i obyty świat na rzecz długiej drogi, niedogodności i stresu. Mam obawy czy damy radę, czy jesteśmy gotowi. Cieszę się gdy wyjeżdżam na wyprawę tak samo jak cieszę się gdy z niej wracam. Jest to chyba część logiki w tym całym wspinaniu i wyprawach. Wystawiamy się wspólnie na trudności i niebezpieczeństwa by później będąc już z powrotem w domu, cieszyć się choćby ciepłym prysznicem. Po chwili wracam do tego co tu i teraz i wołam Wojtka. Bierzemy ubera na lotnisko gdzie spotykamy się już z Piotrkiem. Ten sam skład co w zeszłym roku, ten sam kierunek. Będzie dobrze, wszystko się uda, niepewność pryska.


Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe “klient nasz pan” oraz “czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka.
Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać.
Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom.
Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin.
Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i “kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę.
Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty.
Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego.
Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie “trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.

Sączący, letni deszcz pada na ulice i chodniki gdy z trudem wychodzę z hali dworca głównego w Krakowie. Wyszukuje wzrokiem Wojtka, którego zaraz powinienem tutaj spotkać. Wokół mnie jest poruszenie, panuje duży ruch, w końcu nadal trwają wakacje, w dodatku jest dziś piątek. Za 3 godziny mamy wylot, chciałbym już powoli zmierzać na lotnisko, boję się kolejek albo korków. Przed nami długa droga, a to jest zaledwie jej początek, głupio byłoby się spóźnić na lotnisko. Niosę dwa duże bagaże, ich ciężar może stanowić z 2/3 mojej wagi co sprawia, że poruszanie się z nimi jest bardzo męczące, staję więc pod jakąś wiatą i obserwuję. Z jednej z taksówek wysiada po chwili Wojtek, nie podchodzę jeszcze do niego, patrzę tylko przez chwilę, zanim on sam mnie zauważy. Pojawia się refleksja, że zaraz zostawię ten bezpieczny i obyty świat na rzecz długiej drogi, niedogodności i stresu. Mam obawy czy damy radę, czy jesteśmy gotowi. Cieszę się gdy wyjeżdżam na wyprawę tak samo jak cieszę się gdy z niej wracam. Jest to chyba część logiki w tym całym wspinaniu i wyprawach. Wystawiamy się wspólnie na trudności i niebezpieczeństwa by później będąc już z powrotem w domu, cieszyć się choćby ciepłym prysznicem. Po chwili wracam do tego co tu i teraz i wołam Wojtka. Bierzemy ubera na lotnisko gdzie spotykamy się już z Piotrkiem. Ten sam skład co w zeszłym roku, ten sam kierunek. Będzie dobrze, wszystko się uda, niepewność pryska.
Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe “klient nasz pan” oraz “czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka.
Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać.
Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom.
Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin.
Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i “kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę.
Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty.
Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego.
Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie “trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.

*Kołpak – (tur. kalpak) – stożkowate nakrycie głowy złożone ze zszytych z sobą, zwężających się ku górze klinów. Pochodzenie jego jest wschodnie, tureckie lub perskie. Powszechnie używane w Kirgistanie.Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe “klient nasz pan” oraz “czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka.
Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać.
Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom.
Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin.
Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i “kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę.
Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty.
Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego.
Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie “trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.

*Kołpak – (tur. kalpak) – stożkowate nakrycie głowy złożone ze zszytych z sobą, zwężających się ku górze klinów. Pochodzenie jego jest wschodnie, tureckie lub perskie. Powszechnie używane w Kirgistanie.

Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe “klient nasz pan” oraz “czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka.

Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać.

Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom.

Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg  zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin.

Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i “kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę.

Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty.

Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego.

Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie “trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.

*Kołpak – (tur. kalpak) – stożkowate nakrycie głowy złożone ze zszytych z sobą, zwężających się ku górze klinów. Pochodzenie jego jest wschodnie, tureckie lub perskie. Powszechnie używane w Kirgistanie.


Kurs autoratownictwa WKW

W ostatni weekend odbyły się warsztaty z autoratownictwa pod okiem Krzysztofa Zabłotnego. W pierwszym dniu wybraliśmy się w sektor Trzech Koron i zaczęliśmy od powtórki z prusikowania i zjazdów.


Dzień Dziecka z WKW

Ten dzień był naprawdę udany! Jako koordynator wydarzenia, chciałbym podziękować WSZYSTKIM rodzicom i ich dzieciom za udział. Waszą chęć pomocy i gotowość do działania będę zawsze doceniał!


Relacja Ewy Antoniny z Obozu taternickiego lipiec 2023

W dniach 1-4 lipca razem z Olgą i Michałem mieliśmy przyjemność uczestniczyć w pierwszej edycji Obozu Taternickiego na Hali Gąsienicowej pod czujnym okiem instruktora PZA Arka Tabisza. Odczuwaliśmy lekką trwogę gdyż żaden/żadna z nas nie posiadał(a) wygórowanego doświadczenia w taternictwie ani we wspinaniu tradowym (choć tutaj na pewno liga tradowa pomogła się podciągnąć) a i prognozy pogodowe nie były zbyt łaskawe…. no ale po to jechaliśmy, żeby się właśnie nauczyć (a z pogodą to nikt nigdy jeszcze nie wygrał ).

Obóz się rozpoczął w sobotę rano podejściem do Betlejemki z ciężkimi plecakami. Prognozy na ten dzień zapowiadały lekki armagedon więc byliśmy przygotowani na to, że raczej odbędą się zajęcia teoretyczne aniżeli praktyczne. Ku naszemu zdziwieniu zapowiadany dramat z niebios się nie ziścił i mogliśmy już w pierwszy dzień pokonać przyjemny kursowy klasyk – Środkowe Żebro na Granatach!
 
Arek okazał się bardzo cierpliwym instruktorem i na każdym kroku służył wsparciem i dzielił się swoją obszerną wiedzą, a my ją chłonęliśmy (czasem trochę opornie.. cyt:”Przecież ta rysa się ewidentnie zwęża! Tu wchodzi palec… a tu już nie!”). Pogoda i humory dopisały i położyliśmy się spać w Betlejemce żądni kolejnych przygód. 
 
W kolejne dni warunki i nastawienia również sprzyjały, i poza małymi niedociągnięciami (bald na Setce… stanowisko gdzie w sumie tylko jeden punkt ‘pracuje’… auto z półwyblinki) sprawnie udało się pokonać kolejne klasyki rejonu: Setka na Kościelcu, Filar Staszla na Zadnim Granacie oraz Prawe Żebro na Skrajnym Granacie (do 5-tego wyciągu, bo czas gonił a i zjazdy trzeba było przećwiczyć!). Wieczorami też nie było czasu na większy relaks, bo sumiennie uczyliśmy się odczytywanie schematów, planowanie wyprawy, oraz liczenie czasu przejścia i wyznaczanie godzin alarmowych.
 
Suma summarum na obozie pokonaliśmy w 4 dni prawie 4 drogi, 30 wyciągów, 3 zjazdy i 150 metrów na lotnej. Wszyscy (łącznie z instruktorem) przeżyli, a chyba największym testamentem sukcesu obozu jest to, że wszyscy troje już w kolejny weekend ruszyliśmy ponownie w Tatry i pokonaliśmy już samodzielnie i bezpiecznie wcześniej niedokończone Prawe Żebro, a ja (Ewa) też Grań Kościelców. 
 
Wspaniałe doświadczenie, świetna atmosfera, moc wrażeń, i rozpoczęcie fantastycznej przygody ze wspinaniem w Tatrach — jednym słowem GORĄCO polecamy Obozy Taternickie z WKW!


Sprawozdanie z ekspedycji Meksyk, Chiapas, Canyon del Sumindero – Ola Przybysz

ZAŁOŻENIA WYPRAWY
Przejście drugiej co do długości drogi wielowyciągowej Meksyku, dokonanie drugiego przejścia i pierwszego kobiecego przejścia drogi ‘Xibalba Uprising’ 850m, 5.12b.
SZCZEGÓŁY
Wyprawa odbyła się w terminie 25 Maja – 3 Czerwca 2023 roku w składzie Aleksandra Przybysz i Karl Bussler. Wybrany cel to 850-metrowej długości droga ‘Xibalba Uprising’ o charakterze mikstowym (część asekuracji jest tradycyjna, część jest sportowa) o trudności 5.12b. Na 850 metrach jest zainstalowanych jedynie 90 stałych punktów asekuracyjnych. Mimo że droga została otwarta w 2019 roku, do tego czasu nie doczekała się powtórzenia. Do długości drogi zaliczane jest przedarcie się przez 300m dżungli, by dostać się do podstawy ściany.
PRZEBIEG WYPRAWY
Za początek wyprawy można by uznać dzień, w którym zespół wystąpił z oficjalną prośbą do Parku Narodowego Canyon Del Sumindero o pozwolenie na powtórzenie drogi, co odbyło się 12-stego maja 2023. Tak jak się można było spodziewać po rozmowach z autorami drogi Martinem Sillerem i Carstenem Thess w Meksyku trzeba się uzbroić w cierpliwość starając się o jakiekolwiek oficjalne decyzje. Co wyglądało na proste złożenie dokumentu w formie online, przerodziło się w trzy tygodnie rozmów i spotkań z przedstawicielami Parku. Ostatecznie wspinaczka odbyła się w dniach 2-3 czerwca, 2023.

Rysunek 1: Przygotowania z autorami drogi – błędy nie wchodzą w grę

‘Xibalba Uprising’ mimo niewygórowanej wyceny to bardzo duże wyzwanie wspinaczkowe, jak również organizacyjne. Droga znajduje się w kanionie rzeki El Sumindero w Parku Narodowym Canyon Del Sumindero i dostępna jest tylko po przeprawie łodzią motorową. O ile przepłynięcie motorówką to jedynie wyzwanie organizacyjne, to po dopłynięciu do wyznaczonego punktu czekał nas dzień przeprawy przez dżunglę, by dostać się do podstawy ściany. Park Narodowy Canyon Del Sumindero znany jest ze sporej populacji krokodyli, które zakładają gniazda w zaroślach lasów tropikalnych nawet na terenach sporo oddalonych od wody. Dodatkowym zagrożeniem są węże, skorpiony i pająki licznie zamieszkujące te okolice, jak również gniazda tak zwanych zafrykanizowanych pszczół znanych jako najbardziej agresywne pszczoły na świecie. W kanionie nie ma żadnego zasięgu telefonicznego. W razie jakiegokolwiek wypadku jedyna droga wycofania to kilkugodzinny powrót do punktu gdzie zostawiła nas łódź i modlitwa o to, że rzeką będzie przepływał ktoś, kto odważy się zabrać nas do jakiejkolwiek cywilizacji.

Rysunek 2: Widok na kanion z łodzi

Rysunek 3: Zwiedzając groty kanionu

Przeprawa przez dżunglę zajęła nam połowę pierwszego dnia i mimo że była dużym wyzwaniem, to odbyła się bez żadnych problemów. Podczas przeprawy trzeba było pokonać bez asekuracji dwie pionowe wspinaczkowe ściany trudności około 5.4 – 5.5 i dwa strome wąwozy. Reszta to jedynie walka z zaroślami i upałem. Po dotarciu pod ścianę założyliśmy Base Camp z dwóch hamaków i resztę dnia spędziliśmy odpoczywając przed wyzwaniem wspinaczkowym następnego dnia. Niestety wysiłek, upał i podróż odbiły się na moim zdrowiu i popołudnie spędziłam z przeogromnym bólem głowy, często wymiotując.

Rysunek 4: Przeprawa przez dżunglę

Rysunek 5: Grzechotnik – tego lepiej omijać

Rysunek 6: Base Camp

Następnego dnia rano zaczęliśmy wspinaczkę około godziny 7:30. Przed nami było 14 wyciągów wspinania sportowo tradycyjnego z najtrudniejszym wyciągiem (numer 5) wycenionym na 5.12b. Mimo że wycena 5.12b dla naszego zespołu zazwyczaj nie jest dużym wyzwaniem, to wiedzieliśmy, że autorzy ‘Xibalba Uprising’ znani są ze sporego zaniżania wycen wyznaczanych przez siebie dróg. Pierwszy wyciąg, jeden z najłatwiejszych do pokonania (5.10+), zajął mi ponad 30 minut ciągłej wspinaczki w kruchym terenie i wyznaczył ton na całą drogę.

Rysunek 7: W drodze

Muszę powiedzieć, że ‘Xibalba Uprising’ nie ma łatwych wyciągów. Droga jest albo po technicznie trudnym terenie 5.12, a gdy tylko są miejsca z łatwiejszą wspinaczką, to jakość skały jest gorsza a asekuracja bardziej niebezpieczna. Wyciąg numer 5 (5.12b) udało mi się poprowadzić w drugiej próbie, drugi co do trudności (wymagający 40 m pion) wyciąg numer 7 udało mi się poprowadzić w stylu OS, co zajęło mi prawie godzinę. Mimo że w założeniach zespołu było poprowadzenie wszystkich wyciągów w czystym stylu przez lidera i przez ‘drugiego’ to jednak ciężar plecaka z ekwipunkiem na dwa dni wspinaczki i obozowisko skutecznie to uniemożliwił w bardzo przewieszonym terenie ostatnich wyciągów (które zresztą pokonywaliśmy już po ciemku). Ostatnie cztery wyciągi zasługują na szczególną uwagę, bo wspinanie w tak przepięknym terenie po niesamowicie urzeźbionych tufach w przewieszeniu zdarza się rzadko nawet w znanych sportowych rejonach. Na ostatnim stanowisku, do którego dotarliśmy po 23-ciej w nocy, przywitał nas dwumetrowej długości jasnozielony wąż, który całe szczęście zdecydował się znaleźć sobie inne miejsce i po chwili pozwolił nam na skończenie drogi.

Rysunek 8: Widok z wyciągu 7

Rysunek 9: W drodze

Cała wspinaczka zajęła nam około 16 godzin.

Rysunek 10: Przed i po Xibalba Uprising

Po dotarciu na szczyt mój partner Karl zaczął okazywać oznaki poważnego odwodnienia. Niecałe dwie godziny zajęło nam znalezienie oddalonej o 1.5 km wioski/zamkniętej koloni meksykańskiej mniejszości narodowej (o pozwolenie o przejście przez wioskę musieliśmy z wyprzedzeniem poprosić wodza wioski). Jak się okazało, w mieścinie musieliśmy spędzić jeszcze jedną noc śpiąc w hamakach rozstawionych pomiędzy lampami na głównym skrzyżowaniu. Na szczęście szczekanie psów obudziło mieszkańców jednego z domów i udało nam się dostać butelkę pitnej wody.

Gdy obudziłam się o 5-tej rano cała kolonia pracowała już na pełnych obrotach. Widok dzieci i dorosłych na koniach w kowbojskich kapeluszach prowadzących stada krów albo jadących do źródła po wodę wywarł na mnie niesamowite wrażenie i był super zakończeniem całej przygody. Właściciel pobliskiego domu widząc, że się obudziłam, wyszedł z dwiema szklankami świeżo zaparzonej kawy, po wypiciu której udało nam się znaleźć transport do poniższej wioski, a potem do kolejnej, następnie do utwardzonej drogi, autostrady, i wreszcie do naszego hostelu w San Cristobal de las Casas.

Wokół Kanionu Del Sumindero krąży legenda. Podobno gdzieś pomiędzy tymi wysokimi na prawie 1000 m ścianami ukryte jest wejście do podziemnego świata umarłych. W przeszłości całe wioski uciekając przed niewolnictwem, które przyszło razem z podbijającymi te tereny Hiszpanami zdecydowało się na samobójstwa skacząc ze szczytów tego kanionu. Bliskość świata umarłych od miejsca które zdecydowali się wybrać na własną śmierć miało gwarantować szybkie dostanie się na ‘drugą stronę’ do krainy duchów gdzie nikt nie był w stanie ograniczać ich wolności.

Rysunek 11: Droga w pełnej okazałości

Rysunek 12: Topo poglądowe