Taghia – Yosemite północnej Afryki, czyli relacja Martyny i Krzyśka.

Wszystkie drogi prowadzą do Azilal

Wszystkie drogi prowadzą do Azilal

Afrykańskie Yosemity. Choć mi bardziej pasuje określenie Mekka wielowyciągowego wspinania. Miejsce uznawane przez wielu wspinaczy za najlepsze na świecie do długiego, sportowego wspinania. Jak policzyłem z przewodnika mamy tu prawie 80 kilometrów dróg wspinaczkowych.  To położona na południowych zboczach Atlasu Wysokiego Taghia. 

Jeśli chcemy się tam dostać lokalnym transportem to na pewno nie ominiemy Azilal. Takie polskie Koluszki. Na dworcu autobusowym, który takowym jest tylko z nazwy, bo nie ma tu żadnych autobusów, jest budka z dyżurnym, który przydziela pasażerów do Grandes Taxi. Najwięcej jest sześcioosobowych pickupów Dacii. Rozkładu jazdy nie ma. Gdy uzbiera się komplet pasażerów ruszamy w drogę. W kierunkach takich jak Ouzude, Beni Mellal czy Marakech dzieje się to bardzo szybko. Do oddalonego stąd o 90 kilometrów Zaouiat Ahansal, które jest ostatnią miejscowością przed Taghią jest jednak trudniej. Jest jeden chętny, Ja i Martyna to już trójka. Kierowca który ma nas wieźć podchodzi do mnie i daje mi telefon. Miła dziewczyna mówi mi, że właśnie dojeżdża z Marakechu i tłumaczy, że jeśli chcemy dojechać dzisiaj to musimy rozważyć zapłacenie za dwie brakujące osoby. To 5 euro za osobę więc praktycznie nie ma się nad czym zastanawiać, ale mówimy, że jeszcze z godzinę możemy poczekać.

Chafia

Chafia świetnie mówi po angielsku, co w Maroku gdzie po arabskim drugim językiem jest francuski wcale nie jest  takie częste. Właśnie wraca z Marakechu, gdzie pracuje jako przewodniczka nie tylko po mieście, ale i całym południowym Maroku. Merzuouga, Todra Gorge, góry Atlasu to jej miejsca pracy. Gdy dowiaduje się, że jedziemy do Taghii na wspinanie, pyta czy znamy Alexa Honnolda takiego  wspinacza z Ameryki Oczy jej lśnią  gdy opowiada o jego wizytach, przy których również pracowała. Pyta czy planujemy wejść na Ighil Makun, trzeci najwyższy szczyt Atlasu, który znajduje się w tych okolicach. Jego wysokość to 4071 metrów,  niecałe 100 metrów mniej niż najwyższy Toubkal. Kto wie?

Po godzince gdy nikt się nie zjawia, dopłacamy kierowcy 100 dirhamów i ruszamy w kierunku Zaouiat Ahansal.

Chafia uświadamia nas, że i w odległym Atlasie czas nie stoi w miejscu. Sławetne osiołki na których pokonywało się ostatni 10 kilometrowy odcinek do wsi Taghia, już nie dźwigają bagaży wspinaczy i turystów. Od niedawna jest porządna droga, którą pokonują nie tylko jeepy, ale i osobówki i kampery. Radzi nam wysiąść przy restauracji Atlas, tam na pewno znajdziemy chętnego do podwózki do naszego celu. 200 dirham.

Pod Matterhornem Atlasu

Pierwszy szczyt jaki widzimy w dolinie to Oujdad, który mi od razu kojarzy się z Matterhornem, może trochę mniej smukły, jakby więcej zjadł, ale kopuła szczytowa bardzo podobna. Przed samą wioską widzimy już całą dolinę, z prawej strony wzrok przyciąga masyw Tuyatu to na nim są najdłuższe drogi do 800 metrów, z takimi klasykami jak Babel, czy „polska” Fantazja wytyczona przez Dawida Kaszlikowskiego i Elizę Kubarską w 2005 roku. 

Gite – translator Google tłumaczy nam to słowo na Domek. W Taghii jest ich około dziesięciu, to miejsca gdzie zatrzymują się turyści i wspinacze. Gdy docieramy do swojego, którego gospodarzem jest Ahmed Rezki  już wiem, że będzie fajnie. Duży, otwarty, zadaszony taras z kapitalnym widokiem na ściany, z kilkoma stołami przy których siedzą ekipki Hiszpanów i Francuzów, przemiłym gospodarzem zapowiada udany pobyt. Ahmed codziennie elastycznie dostosowuje się do planów każdego wspinacza i czy to o 6, czy o 9 rano serwuje doskonałe śniadanie, obiadokolacja jest zaraz po zmroku, nie ma jednak problemu jeśli zejdziemy trochę później co w Taghii się zdarza. Niemal każdego dnia widzimy światła czołówek, czy to na końcówkach dróg czy podczas zejścia. W ciągu dnia restowego, Ahmed lub jego dorosłe dzieci częstują wspinaczy chlebem z oliwą oraz herbatą nazywaną w Maroku berber whisky. W Taghii mamy szczyt sezonu, zespołów jest więcej niż się spodziewałem.

La Verdad Absoluta

Paroi des Sources, ściana źrodlana. Tu z masywu Oujdadu biją źródła pysznej wody. Z wioski to najbliżej położone ściany, od ostatnich domów dojdziemy tu w 10 minut. Jesteśmy w Taghii pierwszy raz i chcemy zobaczyć jak to wygląda organoleptycznie. Popatrzeć na ściany, dotknąć skały, wspiąć się i znaleźć cel na pierwszy wielowyciąg. Mi najbardziej podoba się fragment na Ifrigu gdzie obok siebie są pierwsze wyciągi dróg za 7b+, od lewej Fat Guide, Zebda i Susurro Bereber. Długie wyciągi po 40 metrów dają nadzieję, że może być łatwiej. Na Susurro Bereber tak jednak nie jest. 7b+ z ewidentną cruxową sekwencją z pewnością zasługuje na swoją wycenę.

Po wieczornych rozmowach na tarasie u Ahmeda, za polecajką Hiszpanów decydujemy się na drogę La Verdad Absoluta. Pożyczają nam kilka camów, bo droga choć dobrze obita, we fragmentach rysowych tego wymaga.

W drogę wbijamy około 10, po wróżeniu z chmur czy będzie dziś lało. Owszem deszcz i to solidny łapie mnie na stanowisku po drugim wyciągu za 6c+. Gdyby się zaczął parę minut wcześniej, byłoby po stylu OS, bo na słabych stopniach i obłych chwytach byłbym bez szans. Z perspektywy całej drogi ten wyciąg wydał mi się najtrudniejszy, trochę loteryjny, ciężki do kontrolowania. Ulewa ustaje po około 15 minutach. Dochodzi Martyna. Patrzymy jak skała schnie w oczach, ciemniejszych obszarów jest coraz mniej. Życie jest piękne. Spokojnie kończymy drogę w dobrym stylu i dosyć przyjemnym Passage Bereber schodzimy do wioski już przed zapadnięciem zmroku, akurat na kolację.

Link do topo

Na Ifrigu słońce wschodzi dwa razy

Ten pierwszy raz gdzieś około 11, gdy na około pół godziny wychodzi zza Toujdadu, by potem zniknąć za Oujdadem. Mój chwyt w cruxie na Sussuro Bereber pod słońce wydaje mi się nie do zobaczenia. Tak razi. Udaje mi się nieco odchylić do tyłu, widzę go i jakoś sięgam. Pierwszy wyciąg puszcza w RP w którejś tam próbie, chyba czwartej.  Za to w całości, bez pośredniego stanowiska, które jest kilka metrów pod cruxem. W międzyczasie przepuściliśmy trójkowy zespół Hiszpanów. Kolejne wyciągi stawiają opór, Martyna robi mega techniczne 7a w drugiej próbie. Kolejny to przewieszona wyślizgana rysa z okapem, która jest mi pisana. Niestety w drugiej próbie wyjeżdżam ze stopnia i na kolejną wstawkę brakuje już czasu i mocy. Trochę mnie to boli, ale decyzja jest jedna, idziemy dalej. Dla mnie to najtrudniejsze w wielowyciągowym wspinaniu. Dany wyciąg nie leży, wydaje się trudny, a nie można ot tak sobie odłożyć go na kiedyś. Rest też jest dozowany, bo drogę trzeba skończyć, a czas goni. Nieznośna ciężkość bytu. Słońce wychodzi drugi raz, a to oznacza, że nie długo schowa się już do jutra za Kaskadami. Martyna prowadzi dwa ostatnie wyciągi i zjeżdżamy przed zmrokiem.

Link do topo

Polskie drogi

Tadrarate jest dalej. Za starym refugiem, w którym mieszka Ahmed. Inny Ahmed. Żeby tam dojść należy zejść do rzeki, przejść na drugi brzeg i obchodzić Oujdad. Im bardziej zyskujemy wysokość tym bardziej rośnie wschodnia ściana Tuyatu. I dopiero wtedy zaczynamy widzieć jej podstawę w głębokim wąwozie. Tam na jego dnie zaczyna się Babel, klasyk regionu. Polska droga, Fantasia (Dawid Kaszlikowski, Eliza Kubarska, P. Klimek 2005) jest nieco z prawej, wtrawersowuje w ścianę nad wąwozem. To 18 wyciągów i 600 metrów wspinania, z czego 200 to trudności od 7b w górę. Link do Topo

Dalej szlak wznosi się w stronę Oujdadu i po jego wschodnie ścianie wiedzie najbardziej efektowna część Passage Berber, to kamienny kilkusetmetrowy mostek doklejony do ściany. 

W starym schronisku mieszka Ahmed, zaprasza na Herbatę, opowiada o życiu z wyboru na odludziu. o zimie w Taghii, o islamie rozumianym przez niego i o ludziach. Jak na 20 minut powiedział bardzo dużo. Bardzo dobrze wspomina Polaków, z czasów gdy robili drogi na Tadrarate. Wymieniam imiona, Marek, Ola, Grzesiek, Tomek. To było dawno, ale wydaje mu się, że na pewno Tomek  

Dochodzimy pod ścianę. W grocie rozkłada biwak ekipa Hiszpanów, którzy jutro chcą próbować Rouge Berbere. Tę drogę lata temu przeszedł w stylu OS solo Alex Honnold. Na prawo od niej kolejna polska pozycja z wrocławskim udziałem Skylarking 7c. Link do topo

Trochę dalej w wąwozie jest najtrudniejsza polska droga w górach Atlasu, to Widmo 8a+. Link do topo

Pospacerowane, porozmawiane, skóra odrosła, trzeba wracać i wspinać się dalej.

Champions du Maroc

Hiszpanie z naszego „domku” polecili nam tę drogę, mimo, że ich akcja jak powiedzieli to była katastrofa. Droga startuje z rampy, stanowisko jest niżej i  według topo miała to być pierwsza linia po krótkim podejściu tą rampą. Jednak doszła nowa droga, której nie było w przewodniku i w nią wbili. Po dwóch wyciągach gdy nic im się nie zgadzało zaliczyli wycof. 

Wstajemy przed świtem i na poranny azan już jesteśmy w drodze pod ścianę. Pod jakimś większym budynkiem łypią na nas dwa smutne osiołki, to chyba pośredniak. Podejście pod wschodnią ścianę Toujdadu prowadzi żlebem, na który z daleka strach patrzeć. Jednak jak to bywa z perspektywą nie jest aż tak stromo. 

Pod ścianą jesteśmy pierwsi, staramy się być szybcy, żeby wejść w drogę jako pierwsi. Jednak idące za nami zespoły jak się później okazuje mają inny cel.  Na lewo od naszej linii jest najczęściej prowadzona droga w Taghii – Au nom de la reforme.

Pierwszy wyciąg 7a+ idę powoli, magnezji prawie nie ma, droga trochę kluczy to na prawo to na lewo od linii ringów. Staram się trzymać kontrolę, pilnuję każdego miejsca gdzie można pooddychać, szkoda popsuć OS, wyżej robi się łatwiej. Następny wyciąg za 7a prowadzi Martyna. I jak to ona, lubi się podopingować w cruxie, wiem więc gdzie jest trudno Na kolejnym moim 6c+ wychodzi słońce, mieliśmy w związku z tym obawy, bo prognozy już od kilku dni alertują nas o anomaliach, jest cieplej niż zwykle. Jednak na wysokości 2500 to słońce nie dokucza tak jak na dole i wspinaczka, aż do szczytu w słońcu jest samą przyjemnością. Na górnych łatwiejszych wyciągach trochę ostrej skały, ale przy uważnym wspinaniu nie stanowi to problemu. Po końcu drogi na ścianie mamy jeszcze dwa wyciągi granią. Widoki szczególnie na południe w stronę Todry są marsjańskie, bo taki jest Atlas Wysoki na tych wysokościach. 

Ze szczytu jeden zjazd z przygotowanego stanowiska zwozi nas na przełączkę. Dalej po trawersie zejście stromym żlebem, sprowadza nas do wioski o całkiem godziwej porze.

Link do Topo

Pinchito Moruno

Nad ostatnią drogą zastanawiamy się dłużej. Nasze priorytety to minimum 7b, chcemy również żeby była na innej górze. Wybór pada na ścianę Paroi de la Cascade, na drogę Pinchito Moruno. Po trzech szóstkowych wyciągach z wygodnej półki startuje lekko przewieszone zacięcie, wiemy, że to tu będzie najtrudniej. Wspinanie chcrakerem przypomina Big Z z Jerzmanic, tylko tu jest bardziej ślisko. Moja próba OS, kończy się w ewidentnym cruxie. Miało być trudno i jest. W zacięciu ważne jest, żeby dobrze rozstawiać się na nogach na bocznych ścianach, długo wybieram wiec odpowiednie dla mnie stopnie. Chwytów nie ma zbyt wiele, to chyba nawet lepiej. 

Zjazd, 20 minut restu i idę znów. Świetnie pamiętam co mam robić w cruxie, ale spadam na podejściu. Ciężko się nie denerwować. Zjazd. Przewiązanie się. Idę niemal od razu. Tym razem z większą koncentracją. Crux wchodzi bezbłędnie i całkiem łatwo. Uff.

Następny wyciąg 7a idzie Martyna, trudności są już nad stanowiskiem. Najpierw trawers w lewo potem trikowa rynienka, ale wchodzi w pierwszej próbie. 

Pierwotnie planowaliśmy zjeżdżać ścianą. W topo droga kończyła się wyraźnie przed końcem ściany, jednak w ostatnim stanowisku widzimy łatwe dojście do ścieżki. Zjazd drogą, zwłaszcza mocno trawersującymi pierwszymi wyciągami nie zachęcał. Martyna schodzi na boso, ja zsuwam pięty z butów wspinaczkowych i tak schodzimy pod ścianę po buty i kilka innych rzeczy które zostały na dole. 

Cały szlak spod Kaskad jest dobrze widoczny z naszego „domku”, więc i nasze czołówki. Gdy docieramy do Ahmeda, kolacja już na nas czeka.

W marokańskim Tarnie

Ochłodzenie i śnieg w wyższych partiach Atlasu ustaliły nasze plany na ostatnie dwa dni. W rezerwie mieliśmy rozpoznanie i wspin w okolicy Cascade Ouzude największego wodospadu w Maroku. To nowe miejsce do sportowego wspinania. Dwa lata temu polecili nam je lokalni wspinacze z Marakechu. Krótki research w internecie i ustaliliśmy lokalizację. To wielki wąwóz Qued El Abid około 10 kilometrów na północ od miasteczka Ouzude. Z Taghhi przez Azilal do Ouzude dojechaliśmy po części stopem i tak samo dostajemy się w skały do wąwozu. Potencjał wspinaczkowy jest wielki, my wybieramy najlepiej na tę chwilę wyglądający sektor Naïma & Fatiha. 

Pomarańczowy wapień, świetne tarcie, piękne drogi, przepastny wąwóz i meksykańskie pejzaże z kaktusami to zapamiętamy z tego miejsca.

Wszystkich zainteresowanych wspinaniem w Maroku zapraszamy na prelekcję. Będzie przede wszystkim o Taghii, bo ona największa, ale nie zabraknie też opowieści o Todrze i kilku innych miejscach które odwiedziliśmy. Będzie i sportowo i egzotycznie zarazem. O terminie poinformujemy niebawem.



Karpathos - eksploracyjny wyjazd Oli Przybysz

Karpathos – eksploracyjny wyjazd Oli Przybysz [relacja]


Celem trzytygodniowego wyjazdu na wyspę Karpathos w Grecji (sierpień/wrzesień 2024) była eksploracja potencjału wspinaczkowego i otwarcie jak największej liczby nowych sportowych dróg wspinaczkowych. Za główne założenie stawiałam sobie otwarcie nowej drogi wielowyciągowej.

Z przyjemnością informuję, że wszystkie założone cele udało się zrealizować. Podczas wyjazdu udało się otworzyć:

  1. Andrzej 5b, sektor Baywatch – droga otwarta w ramach szkolenia z otwierania sportowych dróg wspinaczkowych dla Antka Kowala
  2. Anna 5c, sektor Baywatch – droga otwarta w ramach szkolenia z otwierania sportowych dróg wspinaczkowych dla Antka Kowala
  3. Winsla 6b, sektor Achata – przebicie drogi
  4. Tesseract 8a+, sector Grotto de Finiki
  5. Maui 5b, sektor Tomaninu – droga otwarta w ramach szkolenia z otwierania sportowych dróg wspinaczkowych dla Niki Szafrańskiej
  6. Mona 5a, sektor Tomaninu – droga otwarta w ramach szkolenia z otwierania sportowych dróg wspinaczkowych dla Niki Szafrańskiej
  7. My Artemida 7a+, 5 wyciągów, 150m – akcja solo ground-up

Ponieważ Karpathos jest mi już dosyć dobrze znane, obijanie nowych dróg zaczęło się prawie od razu od mojego przylotu. Tak się złożyło, że kilka dni przed wyjazdem nabawiłam się kontuzji palca więc cała uwaga skupiła się na eksploracji a nie na wspinaniu.

W pierwszym tygodniu dołączył do mnie młody Wrocławski wspinacz Antek Kowal, który wykazał spore chęci do nauki otwierania nowych dróg. Po krótkim kursie teoretycznym razem otworzyliśmy (przy użyciu tytanowych kotew wklejanych) dwie łatwiejsze drogi w rejonie Baywatch: Andrzej 5b oraz Anna 5c.

Strona uaktualnionego przewodnika – sektor Baywatch (autor: Artur Kraszewski).

W międzyczasie zaczęłam również pracę nad nową drogą w mojej ulubionej Grotto de Finiki. Podczas kilku sesji obijania solo w dachu powstała droga Tesseract o przybliżonej trudności 8a+. Droga nadal czeka na pierwsze przejście, więc nazwa oraz wycena mogą ulec zmianie.

.

Antek Kowal podczas zjazdu z Tesseract.

Po wyjeździe Antka spędziłam kilka dni podchodząc pod większe ściany na wyspie Karpathos próbując jak najlepiej ocenić potencjał na otwieranie nowych dróg wielowyciągowych. Ostatecznie, zdecydowałam się na otwarcie ponad 150-cio metrowej drogi na ścianie w sektorze Eiar w rejonie Adia. Dostęp do tej ściany był zdecydowanie łatwiejszy niż do innych około 200m ścian na wyspie. Wysoka jakość skały i relatywnie łatwe dojście gwarantowały, że droga w tym sektorze będzie bardziej popularna niż na ścianach, które widziałam w innych części wyspy.

Jednak zanim zabrałam się za otwieranie drogi wielowyciągowej, zdecydowałam się na ponowne przeprowadzenie małego kursu z otwierania dróg, tym razem z Niką Szafrańską. W ramach kursu zdecydowałyśmy się na przebicie (wymianę asekuracji) na bardzo zardzewiałej i niebezpiecznej już drodze Winsla 6b w sektorze Achata Beach oraz na otwarcie dwóch nowych dróg na zapomnianej ścianie (nie istniała wcześniej w przewodniku) Tomaninu w rejonie Kastello: Maui 5b oraz Mona 5a. Rejon będzie umieszczony w następnej wersji przewodnika.

Strona z uaktualnionego przewodnika (autor: Artur Kraszewski).

Ostatnie kilka dni wyjazdu to skupienie się na moim głównym celu i wzięcie się za obijanie drogi wielowyciągowej. Założeniem było otwarcie linii, która byłaby najtrudniejszą tego typu drogą na wyspie jednocześnie nie chciałam, żeby droga była za trudna. Z doświadczenia wiem, że trudne drogi wielowyciągowe nie cieszą się dużą popularnością. Przedział trudności jaki mnie interesował to 6C-7C.

Otwieranie drogi zajęło mi cztery pełne dni z jedną nocą spędzoną u podstawy ściany. Nie obyło się bez niespodzianek, które dodały pewnej pikanterii całej przygodzie. Moja pierwsza próba dotarcia do szczytu i obijania ‘od góry’ nie powiodła się, i po dwóch godzinach wspinaczki solo po bardzo niestabilnym terenie, ostatecznie wróciłam pod ścianę i zdecydowałam się na obijanie w stylu „ground -up”. Ponieważ cała inicjatywa odbyła się solo, zachowanie szczególnie wysokiego bezpieczeństwa było niezbędne. Na moje nieszczęście, drugiego dnia pracy, trafiłam na całkiem spory, kilkunastometrowy odcinek bardzo kruchej ściany. Sama nie wiem jakim cudem udało mi się przehaczyć tę część. Stresu było na tyle dużo, że po wbiciu łańcucha i po wpięciu się w niego z podekscytowania napłynęły mi łzy do oczu. Ostatecznie zdecydowałam się na zmianę tego odcinka i poprowadzenie go bardziej stabilnym terenem znajdującym się kilka metrów po lewej stronie.

Ostatniego dnia pracy, po namowie deweloperów którzy odwiedzili Eiar kilka lat wcześniej, ponownie zdecydowałam się na próbę dostania się do szczytu ściany piechotą, tym razem próbując znaleźć szlak z innej strony. Tym razem dojście nie było aż tak wymagające i po pewnym czasie zrzuciłam linę w miejscu, gdzie powinna znajdować się moja droga. Niestety, oszacowanie było błędne i po zjeździe okazało się, że nie tylko nie jestem w stanie wypatrzyć swojej linii, ale całkowicie nie mam pojęcia, gdzie się znajduję. Małpowanie do góry i kolejna próba w innej części ściany przyniosła dokładnie takie same efekty.

Zdając sobie sprawę, że jest to ostatni dzień przed moim wylotem do Polski, postanowiłam a) że trzeba sobie w końcu kupić drona, b) nie czasu na kolejną próbę zrzucania liny i muszę kontynuować obijanie w stylu „ground-up” bo, mimo że ta metoda ma wiele niedoskonałości, to przynajmniej przynosi jakieś efekty.

Ostatnie kilkanaście metrów drogi obijałam już całkiem po ciemku kończąc pracę około pierwszej w nocy. W następnej wersji przewodnika ukaże się nowa wielowyciągowa droga My Artemida 7A/7A+.

Solo na ścianie.

.

Linia na pewno wymaga jeszcze wyczyszczenia, więc ktokolwiek zdecyduje się na próbę pierwszego przejścia drogi, bardzo mocno zachęcam do zaopatrzenie się w kask. Droga to „open project”, a ja planuje na nią wrócić w następnym sezonie.

Widok z połowy ściany sektora Eiar.

Aleksandra Przybysz


Uszba – czyli w kraju psów, krów i koni…

Na przełomie czerwca i lipca ekipa WKW w składzie: Aga Kania, Andrzej Sendecki, Piotr Matuszkiewicz i Łukasz Ślęzak, działała na gruzińskim Kaukazie.

Impuls do planowania wyjazdu dała Aga. Szczur poparł pomysł swoim kaukaskim doświadczeniem z wcześniejszych podróży. Rutek, chargé d’affaires doradcy wyprawy, zasugerował możliwości i opcję.

Za główny cel obieramy Uszbę Północną, drogą klasyczną 4696m n.p.m. (rosyjska wycena 4B). Największe wyzwania przed nami to działanie w izolacji, duże połacie relatywnie łatwego terenu w znacznej ekspozycji, długi i uszczeliniony lodowiec, a także zmienna, trudno przewidywalna pogoda.

Ramowy plan wyjazdu został stworzony. Kupiliśmy bilety… i w drogę.

Z Kutaisi podejmuje nas kurier, który ma przewieźć nas do Mestii, pomóc załatwić formalności związane z działaniem w strefie przygranicznej i pomóc w zakupie gazu.

Podróż mija sprawnie. Nierówności gruzińskich dróg i fantazję lokalnych kierowców łagodzimy lokalnymi napitkami.

Na drodze do załatwienia formalności ze Strażą Graniczną staje nam legendarna gruzińska gościnność. Postanawiamy obowiązki odłożyć na dzień późniejszy.

Kolejnego dnia rejestrujemy swoją obecność w lokalnym GOPRze. Nie udaje się natomiast załatwić pozwolenia od Straży Granicznej. Okazało się, że trafiliśmy do niewłaściwej strażnicy.

Od ratowników dowiadujemy się, że na naszej drodze jest jeszcze dużo śniegu. Na razie nie wiemy co to właściwie znaczy. Ja się mocno martwię, że nie mamy rakiet śnieżnych. Później się okaże, że zupełnie niepotrzebnie. Uzupełniamy zapasy i gaz, który bez trudu można dostać w Mestii.

Kolejnego dnia wyruszamy na wyjście aklimatyzacyjne. Celem jest okoliczny 3-tysięcznik – Gul-1.

Z Mestii ruszamy na lekko. Droga wiedzie przez malownicze Jeziorka Koruldi. Do celu docieramy wczesnym popołudniem. Ze szczytu rozpościera się niesamowity widok na Uszbę. Okolice wierzchołka są płaskie, więc bez problemu znajdujemy miejsce na namioty.

Popołudnie i noc spędzone na ok. 3tyś daje nam wstępną aklimatyzację. Rano niespiesznie się zbieramy. Uszba cały czas bacznie nas obserwuje.

Po zejściu do Mestii, dzień odpoczynku schodzi nam głównie na eksplorowaniu lokalnej kuchni.

Następnego dnia przejeżdżamy do Mazeri – wioski, z której rozpoczyna się podejście pod uszbiański lodowiec.

Po drodze załatwiamy formalności na posterunku Straży Granicznej. Nasza obecność zostaje zarejestrowana, dostajemy też papierowe zezwolenie. Wszystko odbywa się w miłej i luźnej atmosferze, niemniej obowiązek jest obowiązkiem. Pozwolenie będzie później sprawdzone.

Zostajemy poczęstowani bardzo dobrymi gruzińskimi słodyczami. Odwzajemniamy się „małpką” przywiezioną z Polski.

Umawiamy z naszym gospodarzem godzinę startu. I jesteśmy gotowi.

Kolejnego dnia rano ruszamy. Plecaki lądują na grzbietach koników, na chwilę udaje się to również Adze.

Początkowo podejście mija szybko. Zatrzymujemy się co chwilę, żeby przewodnik koni – Roman, mógł złapać oddech. Po drodze mijamy post Straży Granicznej. Strażnicy tylko pytają, czy mamy permit. Koniki dowożą nas na ok 2700m, później wory trafiają na nasze plecy.

Wznosimy się żmudnie metr po metrze. Towarzyszy nam przepiękny widok na wodospad Shdugra. Plecak ciąży, słoneczko praży. Część ekipy decyduje się na założenie ciężkich butów jeszcze przed wejściem na lodowiec. Wszystko po to, żeby się maksymalnie odciążyć.

Lodowiec jest bardzo długi – jakieś 6-7km.

W połowie drogi pierwsza niespodzianka. Na lodowcu nie jesteśmy sami. Mija nas ekipa Basków. Droga klasyczna o tej porze roku jest raczej rzadko chodzona, więc szansa na spotkanie innych zespołów była raczej jak trafienie szóstki w totka… a przynajmniej piątki.

Druga niespodzianka jest mniej niespodziewana. Baskowie zajmują swoimi namiotami platformę, którą my również rozważaliśmy jako potencjalne miejsce biwakowe. Sytuacja jest tym mniej komfortowa, że zaczyna padać deszcz.

Nasz plan, żeby biwakować na wysokości ok 3800m, wydaje się mocno nierealny. Podchodzimy jeszcze kilkaset metrów już w pełnym deszczu i rozbijamy się w pierwszym dogodnym miejscu na lodowcu (ok. 3200m n.p.m.). Rozbijamy się w pośpiechu i próbujemy schronić przed deszczem.

To jest ten moment, kiedy decyzja o tym, żebyśmy z Andrzejem mieli osobne 2-os namioty, wydaje się bardzo trafna. Trochę więcej do niesienia, ale komfort robienia dowolnego bałaganu w namiocie jest bezcenny (zwłaszcza przy mokrych ciuchach).

Po średnio komfortowej nocy (wszystko mokre lub zawilgocone), niespiesznie zbieramy się do dalszej drogi. Zostawiamy duży depozyt i już ze znacznie mniejszymi worami zaczynamy podchodzić.

Nasz cel na dzisiaj to Uszba Plateau na wysokości 4200 metrów. Mamy do przejścia 1000m przewyższenia w trudnym i stromym lodowcu. Początkowo sprawnie nabieramy wysokości.

Im wyżej tym wolniej, głównie przez konieczność ostrożnego przekraczania szczelin lub obchodzenia ich po skale.

Okazuje się również, że lodowiec bardzo szybko dostaje dużo słońca. Końcowe metry wleką się niemiłosiernie. Słońce daje się we znaki, śnieg jest brejowaty. Jeden krok w dół… dwa w górę…

W końcu docieramy na upragnione Uszba Plateau. Miejsce jest bardzo dogodne do biwakowania.

Sprawnie ogarniamy obóz. Reszta dnia upływa pod znakiem gotowania i picia. Poprzez inReach’a dostajemy kolejne aktualizację pogody. Następny dzień zapowiada się obiecująco.

Po zaskakująco dobrze przespanej nocy, zbieramy się do natarcia. Zdecydowaliśmy, że ze startem chcemy poczekać na brzask, tak, aby pierwszych fragmentów drogi nie iść po ciemku. Początek to łatwe, ale bardzo strome pola śnieżno-lodowe.

Baskowie, wystartowali za wcześnie i czekają przy naszych namiotach na pierwsze promienie słońca.

Bez problemów przechodzimy przez Poduszkę i atakujemy pierwsze trudności – Skały Nastenki. Jest to ścianka lodowa wyprowadzająca na małą skalną grań. Lód jest bardzo twardy, przykryty warstwą śniegu.

Prowadzący ma nieznacznie łatwiej, bo bardziej idzie po śniegu niż po lodzie. Z drugiej strony, musi dokopać się do lodu, żeby założyć asekurację. Okazuje się, że tylko Andrzej ma dziabkę z łopatką. Pozostali kopią czym mają.

Po wyjściu z lodu wchodzimy na skalną grań. Grań jest łatwa, ale bez asekuracji… nie mamy friendów.

Sprawnie przechodzimy trudności i zaczynamy wspinać się 70º polami lodowymi. Szybko nabieramy wysokości. Warunki są praktycznie idealne. W międzyczasie otrzymujemy aktualizację pogody. Popołudniu możliwa jest burza. No cóż…  szybciej wspinać się nie da… Będziemy decydować później.

Wyjście z pól lodowych na grań sprawia nam sporo trudności. Teren jest bardziej spionowany, a lód jest bardzo twardy. Główna grań jest już na wyciągnięcie ręki, a tam już będzie dużo łatwiej.

Dość niespodziewanie lód przechodzi w kiepskiej jakości, pudrowaty, przepadający śnieg. Wychodzimy na grań i… mijamy się z wycofującymi się Baskami. Warunki na grani są bardzo słabe. Jest mocno zaśnieżona.

Śnieg jest bardzo kiepskiej jakości, praktycznie uniemożliwiając sprawne i bezpieczne wspinanie.

To jest właśnie ta duża ilość śniegu o której wspomniał ratownik kilka dni wcześniej. Do szczytu mamy teoretycznie tylko ok 200m w pionie, ale grań jest długa. Nad nami wisi również widmo nadchodzącej burzy. Z bólem serca zarządzamy odwrót.

Pierwszy zjazd robimy z szabli, kolejne już z Abałaków. Bez problemów docieramy do Poduszki. Pomimo tego, że nie byliśmy na szczycie, daje o sobie znać zmęczenie.

Namioty widać już w oddali, a przed nami jeszcze jeden łatwy, ale nieasekurowalny odcinek.

Szczęśliwie docieramy do namiotów.

Następnego dnia zbieramy się do zejścia. Po południu ma przyjść załamanie pogody. Okazuje się, że w ciągu ostatnich dwóch słonecznych dni, lodowiec bardzo się zmienił. Miejscami na nowo szukamy przejścia.

Na lodowcu mijamy resztki obozu – prawdopodobnie chorwackiej wyprawy z lat 70-tych. Wspinacze zostali wymieceni z lawiną ze ściany. Dwa ciała odnaleziono dopiero w 2013 roku. Lodowiec niechętnie oddaje to co wcześniej zagarnął.

Perspektywa jedzenia i przysłowiowej „piany” wcale nie przyspiesza zejścia. Wybór drogi przez rumosz jest zdecydowanie mniej wygodny i optymalny w porównaniu z drogą podejściową. Ma to swoje zalety.

Szczur znajduje fantastyczny artefakt – stalowy, rak, pewnie z połowy ubiegłego wieku. Świetna pamiątka.

Zmęczeni docieramy do postu Straży Granicznej. Tym razem musimy pokazać permit. Słowne zapewnienia nie wystarczą. Zostajemy poczęstowani pyszną miętową herbatą i winem. Poczęstunek generuje nowe pokłady sił. Docieramy do doliny, idealnie w czas.

Przy pierwszych zabudowaniach rozpoczyna się burza z gradem, która trwa przeszło godzinę.

Burze na Kaukazie to zupełnie inne doświadczenie.

Teraz praktycznie każdego popołudnia przechodzą intensywne burze. Dla nas to koniec wspinania. Pozostałe dni wykorzystujemy na zwiedzanie i relaks.

Specyfika i powaga działania na Kaukazie jest zupełnie inna niż w Alpach. Na Uszbie trudno trafić w warunki. Na początku lipca, lodowiec i pola lodowe są w relatywnie dobrych warunkach, grań natomiast – w bardzo wątpliwych.

W sierpniu – grań jest skalna, ale pola lodowe są znacznie trudniejsze, a lodowiec jest po prostu loterią.

Wyjazd ostatecznie kończymy „na tarczy”, ale doświadczenia zebrane na pewno zaprocentują. Dla mnie to na pewno przywitanie z Kaukazem, a nie pożegnanie. Jestem pewny, że ekipa już knuje plany na następny sezon.

Bardzo dziękujemy, wszystkim zaangażowanym, za wsparcie, a szczególnie:

Rutek – doceniamy wszystkie wartościowe rady i wsparcie sprzętowe.

Krzysiek – dzięki za prognozy pogody. Bardzo się przydały.


tekst – Łukasz Ślęzak


Big Wall na Alasce – Relacja Pawła Hałdasia.

Planując wyprawę na Alaskę rozważaliśmy działalność w dwóch masywach, w rejonie Kichatna oraz Moose’s Tooth. Oba sprawiały możliwość wspinania typu „big wall”, przeczucie podpowiadało nam aby skierować nasze plany na ten drugi. Już na wstępie Alaska pokazała swoje mroźne oblicze.

Następnego dnia, po przylocie nastawiamy budzik na 7 rano. Po kilkunastu minutach spędzonych na ubieraniu się, wychodzimy na zewnątrz…gdzie już po minucie lądujemy z powrotem w śpiworach z powodu silnych porywów wiatru oraz niskiej temperatury. Od samego początku miejsce te, pokazuje nam swój mroźny „pazur”. Przesuwamy czas wyjścia, czekamy aż słońce zacznie oświetlać namiot i lodowiec oraz, kiedy wiatr zacznie się wyciszać, wraz ze spadkiem różnicy ciśnień. Taką strategię staramy się utrzymać do końca wyjazdu.

Linię staramy się wyszukać podążając od dołu szukając wiodących formacji, które mieliśmy nadzieję, że zabiorą nas na sam koniec planowanej przez nas drogi. Aby dojść pod właściwą linię drogi, na początku do pokonania mieliśmy śnieżny stok. Z powodu niekorzystnego nachylenia decydujemy się go przechodzić „od skały do skały”. Ostatecznie decydujemy się przenieść naszą pierwszą „kapsułę” po za jego obszar, gdzie może on „wyjechać”.

Paweł Hałdaś otwiera nową drogę na Alasce

Zyskujemy dzięki temu czas, ponieważ mamy krótsze podejście pod właściwą drogę oraz spokój mentalny. Od tego miejsca możemy już spokojnie skupić się na wspinaniu i łączeniu formacji w całość. Tak, jak łączenie kropek, gdzie ostatnia pokaże „kształt” drogi. Asekuracja na poszczególnych wyciągach jest dosyć wymagająca, biorąc pod uwagę jakość skały ( czym wyżej, tym bardziej zwietrzała) oraz nagromadzenie tzw. „głuchych flejków”. Przy prowadzeniu, poza uważnym osadzaniem przelotów trzeba było uważać aby nie zrzucić partnerowi przysłowiowego „gruzu” na kask. Kolejność osadzanych przelotów jest typowa dla tego typu formacji, a mianowicie w pierwszej kolejności idą pod młotek najdrobniejsze haki, po nich w kolejce są średnie… przygodę kończymy na „dobrych” camach.

Biwak w ścianie Moose’s Tooth.

Po za całym tym spektrum technicznym w ścianie, łącza się z nami wyzwania logistyczne: m.in. poręczowanie następnych wyciągów, wynoszenie każdego dnia części sprzętu: począwszy od szpeju, na prowiancie kończąc. Nie wspominając o walce z „objęciami” chłodu… przypomina o sobie, kiedy tylko na chwilę zwolnimy. Po pokonaniu skalnego „headwallu”, zjeżdżamy do naszego portala z nadziejami , że już tylko maksymalnie 2-3 wyciągi i mamy nasz upragniony koniec drogi, żyjemy nadzieją, że zostaje nam już tylko droga w dół. Góry, jakże lubią weryfikować nasze plany, tak stało się tym razem. Wpinanie na szczyt turni zajęło nam nie 3 planowane wyciągi tego dnia a 6. Docierając na szczyt, krzyczę do Yetiego z ulgą: „Wyżej już się nie da”. Celebrujemy „moment chwili” na szczycie… cieszymy się każdą chwilą, która nas tu doprowadziła. Teraz możemy zacząć „odwrót” bez wyrzutów sumienia do naszego schronienia a dalej do naszej bazy…naszych domów…naszych rodzin.

Obozowisko na Alasce

Zdjęcia: Paweł Haładaś, Marcin Yeti Tomaszewski, Tekst: Paweł Hałdaś


Spitsbergen – rok w krainie nocy polarnej [prelekcja – 20.03.2024]

Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, jakie to uczucie mieszkać na krańcach świata? Wyobraźcie sobie nie tygodniową wycieczkę, ale całoroczne życie na Spitsbergenie. Serdecznie zapraszamy na prelekcję Kuby Mędrzyckiego i Wojtka Flaka.
*
  20.03.2024 (środa), godz. 19:00
  Wrocław, ul Sokolnicza 40/1
*
Podczas podróżniczego spotkania „Spitsbergen – rok w krainie nocy polarnej” odkryjecie, jak to jest mieć za sąsiada niedźwiedzia polarnego, podziwiać hipnotyzujące barwy zorzy polarnej i egzystować w świecie, gdzie słońce nie zachodzi przez miesiące lub nie pojawia się wcale. To zupełnie inna rzeczywistość, do której na rok przenoszą się uczestnicy ekspedycji polarnych do odległej stacji badawczej na Spitsbergenie.


Sprawozdanie z ekspedycji Meksyk, Chiapas, Canyon del Sumindero – Ola Przybysz

ZAŁOŻENIA WYPRAWY
Przejście drugiej co do długości drogi wielowyciągowej Meksyku, dokonanie drugiego przejścia i pierwszego kobiecego przejścia drogi ‘Xibalba Uprising’ 850m, 5.12b.
SZCZEGÓŁY
Wyprawa odbyła się w terminie 25 Maja – 3 Czerwca 2023 roku w składzie Aleksandra Przybysz i Karl Bussler. Wybrany cel to 850-metrowej długości droga 'Xibalba Uprising’ o charakterze mikstowym (część asekuracji jest tradycyjna, część jest sportowa) o trudności 5.12b. Na 850 metrach jest zainstalowanych jedynie 90 stałych punktów asekuracyjnych. Mimo że droga została otwarta w 2019 roku, do tego czasu nie doczekała się powtórzenia. Do długości drogi zaliczane jest przedarcie się przez 300m dżungli, by dostać się do podstawy ściany.
PRZEBIEG WYPRAWY
Za początek wyprawy można by uznać dzień, w którym zespół wystąpił z oficjalną prośbą do Parku Narodowego Canyon Del Sumindero o pozwolenie na powtórzenie drogi, co odbyło się 12-stego maja 2023. Tak jak się można było spodziewać po rozmowach z autorami drogi Martinem Sillerem i Carstenem Thess w Meksyku trzeba się uzbroić w cierpliwość starając się o jakiekolwiek oficjalne decyzje. Co wyglądało na proste złożenie dokumentu w formie online, przerodziło się w trzy tygodnie rozmów i spotkań z przedstawicielami Parku. Ostatecznie wspinaczka odbyła się w dniach 2-3 czerwca, 2023.

Rysunek 1: Przygotowania z autorami drogi – błędy nie wchodzą w grę

‘Xibalba Uprising’ mimo niewygórowanej wyceny to bardzo duże wyzwanie wspinaczkowe, jak również organizacyjne. Droga znajduje się w kanionie rzeki El Sumindero w Parku Narodowym Canyon Del Sumindero i dostępna jest tylko po przeprawie łodzią motorową. O ile przepłynięcie motorówką to jedynie wyzwanie organizacyjne, to po dopłynięciu do wyznaczonego punktu czekał nas dzień przeprawy przez dżunglę, by dostać się do podstawy ściany. Park Narodowy Canyon Del Sumindero znany jest ze sporej populacji krokodyli, które zakładają gniazda w zaroślach lasów tropikalnych nawet na terenach sporo oddalonych od wody. Dodatkowym zagrożeniem są węże, skorpiony i pająki licznie zamieszkujące te okolice, jak również gniazda tak zwanych zafrykanizowanych pszczół znanych jako najbardziej agresywne pszczoły na świecie. W kanionie nie ma żadnego zasięgu telefonicznego. W razie jakiegokolwiek wypadku jedyna droga wycofania to kilkugodzinny powrót do punktu gdzie zostawiła nas łódź i modlitwa o to, że rzeką będzie przepływał ktoś, kto odważy się zabrać nas do jakiejkolwiek cywilizacji.

Rysunek 2: Widok na kanion z łodzi

Rysunek 3: Zwiedzając groty kanionu

Przeprawa przez dżunglę zajęła nam połowę pierwszego dnia i mimo że była dużym wyzwaniem, to odbyła się bez żadnych problemów. Podczas przeprawy trzeba było pokonać bez asekuracji dwie pionowe wspinaczkowe ściany trudności około 5.4 – 5.5 i dwa strome wąwozy. Reszta to jedynie walka z zaroślami i upałem. Po dotarciu pod ścianę założyliśmy Base Camp z dwóch hamaków i resztę dnia spędziliśmy odpoczywając przed wyzwaniem wspinaczkowym następnego dnia. Niestety wysiłek, upał i podróż odbiły się na moim zdrowiu i popołudnie spędziłam z przeogromnym bólem głowy, często wymiotując.

Rysunek 4: Przeprawa przez dżunglę

Rysunek 5: Grzechotnik – tego lepiej omijać

Rysunek 6: Base Camp

Następnego dnia rano zaczęliśmy wspinaczkę około godziny 7:30. Przed nami było 14 wyciągów wspinania sportowo tradycyjnego z najtrudniejszym wyciągiem (numer 5) wycenionym na 5.12b. Mimo że wycena 5.12b dla naszego zespołu zazwyczaj nie jest dużym wyzwaniem, to wiedzieliśmy, że autorzy 'Xibalba Uprising’ znani są ze sporego zaniżania wycen wyznaczanych przez siebie dróg. Pierwszy wyciąg, jeden z najłatwiejszych do pokonania (5.10+), zajął mi ponad 30 minut ciągłej wspinaczki w kruchym terenie i wyznaczył ton na całą drogę.

Rysunek 7: W drodze

Muszę powiedzieć, że 'Xibalba Uprising’ nie ma łatwych wyciągów. Droga jest albo po technicznie trudnym terenie 5.12, a gdy tylko są miejsca z łatwiejszą wspinaczką, to jakość skały jest gorsza a asekuracja bardziej niebezpieczna. Wyciąg numer 5 (5.12b) udało mi się poprowadzić w drugiej próbie, drugi co do trudności (wymagający 40 m pion) wyciąg numer 7 udało mi się poprowadzić w stylu OS, co zajęło mi prawie godzinę. Mimo że w założeniach zespołu było poprowadzenie wszystkich wyciągów w czystym stylu przez lidera i przez ‘drugiego’ to jednak ciężar plecaka z ekwipunkiem na dwa dni wspinaczki i obozowisko skutecznie to uniemożliwił w bardzo przewieszonym terenie ostatnich wyciągów (które zresztą pokonywaliśmy już po ciemku). Ostatnie cztery wyciągi zasługują na szczególną uwagę, bo wspinanie w tak przepięknym terenie po niesamowicie urzeźbionych tufach w przewieszeniu zdarza się rzadko nawet w znanych sportowych rejonach. Na ostatnim stanowisku, do którego dotarliśmy po 23-ciej w nocy, przywitał nas dwumetrowej długości jasnozielony wąż, który całe szczęście zdecydował się znaleźć sobie inne miejsce i po chwili pozwolił nam na skończenie drogi.

Rysunek 8: Widok z wyciągu 7

Rysunek 9: W drodze

Cała wspinaczka zajęła nam około 16 godzin.

Rysunek 10: Przed i po Xibalba Uprising

Po dotarciu na szczyt mój partner Karl zaczął okazywać oznaki poważnego odwodnienia. Niecałe dwie godziny zajęło nam znalezienie oddalonej o 1.5 km wioski/zamkniętej koloni meksykańskiej mniejszości narodowej (o pozwolenie o przejście przez wioskę musieliśmy z wyprzedzeniem poprosić wodza wioski). Jak się okazało, w mieścinie musieliśmy spędzić jeszcze jedną noc śpiąc w hamakach rozstawionych pomiędzy lampami na głównym skrzyżowaniu. Na szczęście szczekanie psów obudziło mieszkańców jednego z domów i udało nam się dostać butelkę pitnej wody.

Gdy obudziłam się o 5-tej rano cała kolonia pracowała już na pełnych obrotach. Widok dzieci i dorosłych na koniach w kowbojskich kapeluszach prowadzących stada krów albo jadących do źródła po wodę wywarł na mnie niesamowite wrażenie i był super zakończeniem całej przygody. Właściciel pobliskiego domu widząc, że się obudziłam, wyszedł z dwiema szklankami świeżo zaparzonej kawy, po wypiciu której udało nam się znaleźć transport do poniższej wioski, a potem do kolejnej, następnie do utwardzonej drogi, autostrady, i wreszcie do naszego hostelu w San Cristobal de las Casas.

Wokół Kanionu Del Sumindero krąży legenda. Podobno gdzieś pomiędzy tymi wysokimi na prawie 1000 m ścianami ukryte jest wejście do podziemnego świata umarłych. W przeszłości całe wioski uciekając przed niewolnictwem, które przyszło razem z podbijającymi te tereny Hiszpanami zdecydowało się na samobójstwa skacząc ze szczytów tego kanionu. Bliskość świata umarłych od miejsca które zdecydowali się wybrać na własną śmierć miało gwarantować szybkie dostanie się na ‘drugą stronę’ do krainy duchów gdzie nikt nie był w stanie ograniczać ich wolności.

Rysunek 11: Droga w pełnej okazałości

Rysunek 12: Topo poglądowe


Grenlandia. Relacja Pawła Hałdasia.

Odbieram telefon, w słuchawce Yeti: „Nie chciałbyś pojechać w zimie na Grenlandię? Będzie można powspinać się big wall’owo tak jak lubisz”. Odpowiadam, że jeszcze przemyślę i się zdzwonimy. Temat mi umknął z pola myślenia na kilka dni, nie udało mi się „przysiąść” nad nim. Telefon, ponownie Yeti: „Stary, jedziemy. Już się rozeznałem w temacie, zaczynamy organizację”.  Odpowiadam po chwili: „Ok”.

Skrupulatnie zaplanowana od ponad pół roku, krok po kroku wyprawa od wyboru celów po logistykę spotkała się z całkowitą zmianą planów tego pierwszego. Po przylocie do Uummannaq  okazuje się, że pokrywa lodowa  nie jest dostatecznie wytrzymała aby bezpiecznie podejść pod ściany, które nas interesują. Z pomocą przychodzi nam Anton, miejscowy Inuita, z którym wybieramy się na rekonesans. Po całym dniu jazdy skuterem, odwiedzeniu kilku miejsc znajdujemy to po co tutaj przyjechaliśmy. Odnajdujemy szeroki masyw, szybko patrzymy na siebie i już wiemy, gdzie będziemy się wspinać.  Miejsce dodatkowo dodaje uroku z racji oddalenia około 40km od najbliższej wioski. Daje tam to poczucie całkowitego odosobnienia i pewnego „odpoczynku” od cywilizacji.

Wróciliśmy do wioski, przepakowaliśmy beczki z niezbędnym sprzętem, prowiantem na około 2 tygodnie i powróciliśmy pod ściane Oqatssut, gdzie 9 lutego rozpoczęliśmy przygodę z zimową Grenlandią.

Naszą bazę stanowiły 2 namioty, oddalone kilkadziesiąt metrów od ściany, w których spędzaliśmy większość czasu z powodu krótkiego dnia, ok 6h. Z racji niskich temp w ciągu dnia i jeszcze niższych w ciągu nocy ograniczyliśmy wszystkie czynności  tak aby wykonywać je maksymalnie do zachodu słońca, bowiem średnia temp oscylowała w granicach -25 stopni C, w nocy -30 stopni C a czasami więcej.

Poruszaliśmy się metodą kapsułową, polegającej na tym, że każdy wyciąg poręczowaliśmy i zjeżdżaliśmy na noc na biwak. Po pokonaniu 9 wyciągów decydujemy się rozłożenie portaledga. Po całym dniu holowania worów transportowych, ściąganiu poręczówek rozkładamy portaledge i zostajemy sami ze ścianą jeszcze bliżej.

Orientacyjny przebieg linii wyznaczyliśmy sobie już na początku wspinania, następnie podążaliśmy intuicyjnie wraz z formacją, która czasami nas zaskakiwała, bowiem potrafiła czasami zupełnie „zniknąć”.

Cel ważniejszy dla Nas niż sama trudność drogi to cel braku odmrożeń, bowiem nabawienie się ich w poważniejszy sposób eliminowałoby nas z „gry”.  Decydujemy się też nie zmieniać na prowadzeniu w ciągu dnia aby nie tracić czasu na operacje sprzętowe. Wyglądało to tak, że osoba asekurująca brała na „siebie” wszystko z ciepłych ubrań co miała a ta co prowadziła na tyle dużo aby jeszcze mogła swobodnie się poruszać.

Pozytywnie zaskoczyła nas pogoda. W ciągu wszystkich tych dni mieliśmy jeden zły dzień: wiatr, pyłówki.  Pozostałe mimo, że chłodne okazały się albo słoneczne albo pochmurne.

Absolutną nagrodą był dla nas 24 luty, piękna słoneczna pogoda, praktycznie bezwietrznie gdy stajemy na szczycie masywu i dociera do nas, że już nie ma kolejnego wyciągu, teren zaczyna się „kłaść”  i z pionowego świata, w którym byliśmy uwięzieni przez te wszystkie dni możemy zwyczajnie pospacerować  i cieszyć się wewnętrznie z naszej przygody.

  • Grenlandia, Zachodnie Wybrzeże, ściana Oqatssut,
  • 700 m, 17 wyciągów, trudności –  M5, A3, C2, VI Big Wall
  • 10-24 luty 2023
  • Pierwsze zimowe przejście big wall na Grenlandii

Relacja z wyjazdu WKW do Jordanii

Nasze oczy (czyli moje i Profesora) skierowały się na Jordanię dużo wcześniej, bo już na wiosnę, gdy pojawiły się tanie bilety lotnicze. W ramach postanowienia, że będziemy intensywniej doświadczać naszego jedynego życia i fundować sobie więcej przygód, czym prędzej zamówiliśmy bilety na samolot i duże bagaże. A potem się okazało: Lidźka! Ile tam jest wspinania! Lidźka! WKW ma wyjazd klubowy do Jordanii w tym samym czasie! Zapiszmy się wreszcie! No i się zapisaliśmy i się zaczęło.

           Do Jordanii udaliśmy się sześcioosobową ekipą wraz z Kasią i Marcinem oraz Rudą i Szczurem. Samolot z Modlina startował bladym świtem (w sumie to w czarną noc…) i wytransferował nas prosto do Ammanu. Jako że chcieliśmy oprócz wspinania zobaczyć jeszcze troszkę innych atrakcji tego kraju (!), wynajęliśmy czym prędzej auta i obraliśmy kurs na Petrę. Osobiście pierwszy raz w życiu byłam w Azji, choć na tak zwanym Bliskim Wschodzie, ale jednak w Azji, więc tkwiłam w szoku kulturowym od momentu wylądowania. Po pierwsze: nie było drzew. Dla leśnika to dziwne zjawisko. Naszym oczom ukazała się za to najprawdziwsza pustynia, upstrzona jedynie pod bramkami lotniska fragmentami sztucznej trawy i kilkoma smętnymi, zmęczonymi życiem palmami. Po drugie: chwilę po wyjeździe ekipa z auta numer jeden cudem uniknęła bliskiego spotkania z lokalnym autem. Uff. Po trzecie: wyszło na jaw, że  „autostrada” to tylko pojęcie umowne – okazuje się, że można na niej śmiało zawracać, zatrzymywać się przy lokalnych straganach z owocami a także należy unikać progów zwalniających pojawiających się znienacka niczym grzyby po deszczu. Choć tam nie pada… Ale o deszczu później!

Przebijaliśmy się więc przez Jordańską Autostradę Pustynną w kierunku Petry, gdyż postanowiliśmy zwiedzić to pradawne, wykute w piaskowcu miasto Nabatejczyków, póki jeszcze istnieje i całkiem nie zadeptali go turyści. Udaliśmy się prosto do miejscowości Wadi Musa, skąd startuje jedyny szlak turystyczny do Petry. Jak się później okazało wcale nie jedyny, ale za to historyczny i piękny. Zarezerwowaliśmy nocleg w beduińskiej chacie, żeby było miło i klimatycznie. Ognisko, gwiazdy, gawędy do rana, beduińskie bajanie i gorąca pustynna herbata… Nasz plan został zweryfikowany przez właściciela obiektu, w którym planowaliśmy spędzić swoją pierwszą noc, gdyż, jak się okazało, musiał jechać do domu i wracać do nas nie zamierzał, bo przyjechaliśmy za późno. Tym sposobem zostaliśmy z rozłożonymi rękami na pustyni, gdyż Pan był stanowczy i nie zamierzał zmienić zdania. Szybko musieliśmy ogarnąć sobie nocleg w hotelu. Było bez bajania. Po krótkiej integracji wszyscy padli jak kawki w pomidorach. A rano trzeba było wstać skoro świt, bo przecież w Petrze są dzikie tłumy i nie dopchamy się do kas przed południem!

Tak więc drugiego dnia po pierwszej nocy udaliśmy się bladym świtem do bram Petry, gotowi zmierzyć się z zatrważającymi kolejkami ludzkimi, tłumami z autokarów wycieczkowych, płaczącymi dziećmi i ich poddenerwowanymi rodzicami, niemieckimi emerytami i innymi grupami zwiedzających… No cóż. Nie zastaliśmy prawie nikogo. Opuściliśmy więc przyłbice i raźnym krokiem podeszliśmy do kas, odbiliśmy nasze Jordan Passy i wkroczyliśmy na terytorium Petry. Do wnętrza miasta prowadzi wąski Wąwóz Siq – ten sam którym jechał Indiana Jones na swoim karym pustynnym wierzchowcu! Wąwóz ma około kilometra i po jego przejściu naszym oczom ukazał się słynny (chyba najsłynniejszy) skarbiec. No fajnie. Ale widzieliście te skały?! Te rysy?! Ile tu jest wspinania!!! Cóż, wyjazd wspinaczy najwyraźniej zawsze obarczony jest pewną dozą szaleństwa. Udaliśmy się na obchód miejscówki przez góry – poszliśmy wąskim szlakiem z daleka od tłumów i wielbłądów, za to klimatycznym i z pięknymi widokami. Pod samym szczytem rósł niezwykle dorodny, żywozielony okaz cyprysika śródziemnomorskiego, a gdy wskazałam na niego palcem, z zamiarem pokazania ekipie, rozległy się za moimi plecami ochy i achy – ale zajebista płyta!!! Ciekawe jakby to można było przewspinać… Tu stopień, tu taka krawąda… Ech…

Dotarliśmy na szczyt wzniesienia, z którego rozciągała się piękna panorama na całą Petrę. No, prawie całą, bo to jednak było ogromne miasto. Co ciekawe, to Matka Natura zakończyła jego kupiecko-handlową historię, trzęsąc pod nim ziemią raz po raz pomiędzy VI a VIII wiekiem. W podziwianiu widoków towarzyszył nam lokalny Jack Sparrow, serwujący beduińską herbatkę i kawkę. Poprosił nas nawet żebyśmy napisali mu po polsku hasło reklamowe zachęcające do wizyty w jego siedzibie. Napisaliśmy, popiliśmy herbatką i ruszyliśmy na dalszą eksplorację terenu. Nie wiem ile herbat i kaw wypiliśmy po drodze, ile dróg wspinaczkowych wytyczyliśmy palcem po tych piaskowcowych petrzańskich skałach, ale wszystkiego było z pewnością dużo, więc na następnym szczycie padliśmy pokotem i pogrążyliśmy się w błogiej naskalnej drzemce. Zachód słońca uraczył nas przepięknym popisem barw czerwieni, różu i pomarańczu tańczących po otaczających nas piaskowcowych szczytach. Było pięknie i trochę bajkowo.

Kolejnego dnia postanowiliśmy zwiedzić tak zwaną Małą Petrę, zdecydowanie mniej obleganą turystycznie i rozreklamowaną, a przez to spokojniejszą i równie intrygującą. Po, uwaga, wypiciu beduińskiej herbaty ruszyliśmy na spacer po pustyni i racząc się pięknem okolicznych skał znów wytyczaliśmy nowe rejony wspinaczkowe. A wieczorem obraliśmy kierunek Wadi Rum – nie ma co ukrywać po co tu tak naprawdę przyjechaliśmy! Wszystkich już dość mocno ssał wspinaczkowy głód.




Po zmierzchu dojechaliśmy na miejsce, więc efekt WOW związany z bliskością gór i pustyni pozostał nam na rano. Miejscówkę mieliśmy przy samym wylocie na pustynię, upstrzoną światłami jeepów zjeżdżających na noc do wioski i zwożących głodnych i zmęczonych całodziennym zwiedzaniem turystów.

            Przed świtem umówiliśmy się z naszym gospodarzem, że zawiezie nas do małego sektora sportowego Jebel M’zeygeh, w którym postanowiliśmy się rozwspinać. Zdesantował nas pod samą ścianą, rzucił „śniadanie” zawinięte w kilka zrywek i umówiwszy się na odbiór nas w godzinach popołudniowych ruszył w te pędy do swoich dwóch żon i pozostałych podopiecznych. Gdy jego auto zniknęło za wydmą i górą, nastała kompletna cisza i brak zasięgu. Zjedliśmy śniadanie, na które składały się pszenne placki z dżemem, hummusem i serkiem fetopodobnym Panda oraz chałwa. Ta chałwa to się nas trzymała do końca wyjazdu. Niektórych nawet dłużej, niektórzy to zrobili zapasy przed powrotem do kraju! Rozpełzliśmy się po pustyni podziwiając jej kolory w świetle wschodzącego słońca, rozkoszując się ciszą i przestrzenią, wolnością i pięknem krajobrazów. Gdy słońce zaczęło się na dobre rozkręcać, postanowiliśmy rozpocząć naszą wspinaczkową przygodę od dobrej rozgrzewki z elementami pustynnej jogi. Sektor oferował drogi w trudnościach od 5a do 6b, kilkanaście jednowyciągowych sporcików, jeden sportowy wielowyciąg, jeden tradowy wielowyciąg i jeden długi trad (A Pale Moon Rising 40m 5c). Idealnie na pierwszy dzień. Pustynne słońce okazało się być gorące, ale jednak całkiem znośnie. Im wyżej wznosiło się na niebo, tym na pustyni panował większy ruch. W pewnym momencie mieliśmy wrażenie, że jesteśmy na wielkiej plaży, a pędzące w każdą stronę jeepy z turystami to motorówki. Przeleciał też prawie nad nami malutki samolocik, najwyraźniej podziwiający uroki pustyni z wysokości. Nasz Salem zjawił się punktualnie godzinę przed umówionym czasem i ze zniecierpliwieniem przebierał nogami. Gdy dotarło do niego, że wbijamy się właśnie w trójkowym zespole w trzeci wyciąg i potem czekają nas jeszcze zjazdy, witki opadły mu do piasku i postanowił zabrać się za przygotowywanie herbaty. Okazuje się bowiem, że każdy prawdziwy mieszkaniec pustyni ma w swoim samochodzie taką czarną walizeczkę z małym czajniczkiem, herbatą i papierowymi kubeczkami na wypadek… wszelki. Tu zawsze jest okazja do wypicia herbaty…

Drugiego dnia nasze apetyty wspinaczkowe nieco się zaostrzyły i postanowiliśmy zaatakować ściany przy samej wiosce. Niestety ekipa została uszczuplona o jednego zawodnika, którego z nóg zwalił zawleczony z Polski Zarazek. W warunkach pustynnych Zarazek rozpanoszył się i każdego z nas po kolei postanowił zgnębić. Ruszyliśmy w kierunku Jebel Rum – największego masywu w okolicy, oplecionego siatką dróg wspinaczkowych, częściowo obitego, ale wciąż zawiłego i niedostępnego dla przypadkowych turystów. Żeby wspiąć się na jego szczyt, trzeba pokonać ścianę o wysokości prawie 500 metrów i naprawdę dobrze rozeznać się w topografii przy zejściu lub zjechać linią zjazdów, którą też najpierw trzeba znać. Trudno tu o dokładne topo. Jest książka z 2015 roku „Treks and Climbs in Wadi Rum, Jordan” Tony’ego Howarda, ale to biały kruk. Można się z niej dużo dowiedzieć i nawet kilkukrotnie wpadła nam w ręce w trakcie wyjazdu, ale wspinanie tutaj to i tak nieco dzika przygoda! Na wschodniej ścianie Jebel Rum lśni nowiutka linia ringów Queen of the Desert 7a+, drogi wytyczonej i obitej w 2020 roku. Miejscami trzeba dokładać coś od siebie, ale wydaje się to być również w miarę szybką i prostą linią zjazdów. Na razie droga zostaje w naszych głowach jako projekt, a nasze oczy kierują się na prostsze i krótsze tradziki. Na pierwszy rzut, w zespole trójkowym z Rudą i Profesorem, bierzemy Mumkina, podczas gdy Kasia z Marcinem idą się zmierzyć z Walk Like an Egyptian.

Drogi piątkowe, choć przedłużeniem drogi Kasi i Marcina jest tak zwana The Mummy za 6b, którą Kasia ochoczo i z sukcesem atakuje. Ciekawe wspinanie. Okazuje się, że piaskowiec tutaj jest bardzo dobrej jakości i śmiało można zacierać w nim kości. „Ufoki”, które przytachaliśmy w plecaku, zostają w nim przez cały wyjazd nieużyte. Po południu ściana pogrąża się w cieniu i robi się zimno. Zarazek się cieszy, a my po skończonych drogach drżymy jak osiki na zjazdach. Wieczorem z Kasią, Marcinem i Profesorem jedziemy spać na pustynię, Ruda ze Szczurem zostają w bazie z Zarazkiem. Idziemy na wieczorny spacer po pustyni, pięknie wstaje księżyc. Wdrapujemy się na pobliskie skałki skąd roztacza się widok na pustynię – myślałam, że pół godziny jazdy od wioski będzie bardziej dziko, ale nie jest. Pod każdą górą błyszczą światła obozów, jeżdżą wciąż jeepy, w oddali ktoś spaceruje z czołówką, słychać rozmowy i pomruk silników aut. Ech, czy gdzieś na świecie jest jeszcze miejsce nieskażone ludzkością?

            Następnego dnia budzimy się wraz z mglistym słońcem. Okazuje się, że na pustynię opadła rosa, pokrywając piasek cieniutką warstewką wilgoci. Jest ciemnoczerwona i śmiesznie kruszy się pod butami. Zjedliśmy śniadanie, na które składały się pszenne placki z dżemem, hummusem i serkiem fetopodobnym Panda oraz chałwa. I jajo. Jajo też jest tu ważne. Jajo je się samo, lub z jaja wychodzi kurczak, który daje inne jaja i którego finalnie też się zjada. Na przykład zapiekanego z warzywami i ryżem na takim specjalnym stelażu, który to stelaż umieszcza się w ziemnym dole z żarem na dnie i na kilka godzin zasypuje od góry piachem. Podobno to tradycyjny sposób przygotowywania potraw na pustyni. Po śniadaniu kolega naszego gospodarza wywiózł nas do Barrah Canionu, gdzie naszym oczom okazała się przepiękna droga Merlin’s Wand. Idealna rysa przez całą ścianę, pięć wyciągów równego, ciągowego wspinania. Bajka. I dwa zespoły u stóp ściany. Westchnęliśmy ciężko i poprosiliśmy Pana żeby podwiózł nas jednak w inne miejsce, pod Beauty. Może tam będzie mniejszy tłok. No problem, my friends. I pojechaliśmy pół godziny przez pustynię do wylotu kanionu, na końcu którego startowała Beauty, o czym jednak wtedy nie wiedzieliśmy. Pokrążyliśmy więc w okolicy i znaleźliśmy grupę innych wspinaczy, która wbijała się w potężną ścianę Nassrani na poważną, dwudniową wyrypę. Mieli naszykowane wory z żarciem i ekwipunkiem biwakowym i cisnęli ostro w górę. Część ekipy była jeszcze u podstawy ściany, więc wypytaliśmy ich o dojście do Beauty i ewentualnie co myślą o Merlinie. Zdecydowanie polecili Merlina, więc ponownie skierowaliśmy naszego drivera do Barrah Canionu. No problem, my friends.




Zostawił nas pod ścianą, podczas gdy pozostałe dwa zespoły były już dużo wyżej. No i cóż, oszpeiliśmy się i ruszyliśmy początkowo w czteroosobowym pociągu, bo ktoś w sumie nie wiedział, ktoś się gorzej czuł (czyli ja) do pierwszego stanowiska. A co dalej –  mieliśmy zobaczyć. Pierwszy wyciąg miał jedno trudne miejsce, które można było przehaczyć, ale które jednak spowodowało, że Marcin zrezygnował z dalszej wspinaczki twierdząc, że serdecznie to wszystko pierdoli. Gdy doczołgałam się do nich szykował sobie właśnie zjazd i bardzo miałam ochotę do niego dołączyć, ale Profesor z Kaśką zdążyli mnie dowiązać do siebie liną zanim spróbowałam zaprotestować. Mój Zarazek czuł się dzisiaj świetnie, wysysając ze mnie życiowe siły i chęci, no ale przecież „na wędkę” to nie trzeba być w super formie… Poszłam. Nie żałowałam. Droga była piękna, rysę można było „oszukiwać”, za to wzorowo siadała w niej asekuracja. Czwarty i piąty wyciąg to typowy face climbing z mnóstwem kieszonek na łapki i stopni. Zdecydowanie moja ulubiona droga na tym wyjeździe. Zjechaliśmy po ciemku cofając się raz po linę, która utknęła w rysie przy ściąganiu. Utknęła ponownie po ostatnim zjeździe, ale na szczęście z opresji wyratował nas nasz Beduin, ściągając linę przy pomocy auta. Wróciliśmy do bazy i dość szybko padliśmy.

Następnego dnia Kasia z Marcinem opuścili ekipę i udali się w drogę powrotną do naszego zimnego i ochlapanego błotem kraju. Ruda ze Szczurem zostali w bazie z Zarazkiem, a my z Profesorem wyruszyliśmy na poszukiwanie Beauty. Idąc przez wieś, Profesor zwrócił uwagę na tablicę „Bedouin village camp”, która jakoś szczególnie przykuła jego uwagę, choć wcale szczególna nie była. Jako że szukaliśmy nowej bazy, bo nasza okazała się zimna i nieprzyjazna, a gospodarz to po prostu był palant, postanowiliśmy wybadać grunt i rozejrzeć się za innym lokum. Gospodarz campu, Hamdan, okazał się być bardzo miłym człowiekiem. Oczywiście zaproponował herbatę, oprowadził nas po namiotach, pokazał zaplecze kuchenne i Święty Worek. I to właśnie jego podejście i ten Worek sprawiły, że ostatnią część wyjazdu spędziliśmy u niego. Ale pomału. Święty Worek wypełniony był toposami i opisami dróg wspinaczkowych.

Siedzieliśmy jak zaczarowani, piliśmy herbatę z listkiem mięty i przeglądaliśmy kartkę po kartce. Odkopaliśmy Beauty i opis dojścia pod drogę, który okazał się wcale nie być taki oczywisty. Zrobiliśmy kilka zdjęć, podziękowaliśmy i ruszyliśmy w drogę. Najpierw wyjście z wioski w kierunku masywu Nassrani. Trawers kamienistego zbocza wąską ścieżką z poustawianymi chłopkami i kilkoma strzałkami, potem plateau z usypaną wielką strzałką z kamieni, która z oddali wydała mi się być chodnikiem. Gdy tak na nią patrzyłam i zastanawiałam się komu się chciało usypywać chodnik na środku plateau z daleka od wioskowych zabudowań, doznałam olśnienia, że chodnik na końcu się rozszerza, a potem zwęża. Jeżu. Strzałka! Przeszliśmy wąskim wąwozem na kolejny poziom. Po drodze Profesor znalazł swój statek kosmiczny, a ja prawie zgubiłam płuca. Potem nastąpił odcinek po slabach. Orientacja na chłopki.

Ścieżka przez slaby, swoją drogą niesamowita, wyprowadziła nas do skalnego miasta przetkanego piaskowymi dróżkami. Potem w lewo wąwozem za wyrytym w skale napisem „Beauty”. Wyrytym dość niedbale, jakby ostatkiem sił, ciekawe dlaczego… Po wąwozie dość strome podejście pod ścianę i jest… Beauty. No faktycznie piękna droga, ale przez Zarazka nie byłam w stanie wyobrazić sobie dymania półtorej godziny ze szpejem po tych wszystkich wertepach, żeby jeszcze potem się wspinać… Jednak znamy już skrót. Wróciliśmy kawałek tą samą drogą, a potem postanowiliśmy przejść na drugą stronę Nassrani Canionem Kharazeh i wrócić pustynią, i może ewentualnie złapać stopa. Super trekking w otoczeniu niesamowitych formacji skalnych. Wyszliśmy do wąwozu, w którym już raz krążyliśmy z naszym Beduinem w poszukiwaniu Beauty.

Jakby podjechać tu autem byłoby bliżej i łatwiej niż z wioski, ale to wciąż kawałek drogi do przejścia. U wylotu wąwozu Profesor znalazł piękną, 200 metrową ścianę i zaczął się po niej wspinać palcem. I nagle okazało się, że gdzieś jest stanowisko, wisi pętla, druga, błyszczy ring. To droga! Po powrocie odkopaliśmy nawet w kartkach jej nazwę – 7 Bello. Piękna, w zasięgu – kolejny projekt. Wracając wzdłuż podstawy ściany Nassrani oglądaliśmy z bliska jej piękno i szukaliśmy dróg. Naszą uwagę szczególnie zwrócił Sandstorm -napis wyryty na skale, topo do odszukania, przegenialna rysa. Wędrując już po pustyni faktycznie udało nam się złapać stopa i to nie byle jakiego! Zaczepił nas chłopak ze stadkiem wielbłądów. Po krótkich negocjacjach wielbłądy kładły się na ziemię przy przedziwnym akompaniamencie chrząknięć i syknięć wydawanych przez chłopaka. Rozsiedliśmy się wygodnie i pojechaliśmy do wiochy.



Kolejne dwa dni spędziliśmy nad morzem w Akabie na kuracji jodem. Podobno nad morzem zdrowo siedzieć jak się jest porażonym Zarazkiem. Siedzieliśmy więc, zbierając siły na ponowny pustynny atak. Pływaliśmy w Morzu Czerwonym obserwując przez maskę rafę koralową. Kolorowe rybki, przeogromne gąbki i jeżowce urzekały rozmaitością barw i kształtów. Odwiedziliśmy też lokalny targ i byliśmy na pizzy. Zdecydowanie nie polecam konsumpcji pizzy w kraju arabskim – oni po prostu nie umieją jej zrobić, mimo że bardzo się starają. Za to zupa chlebowo-hummusowa wychodzi im rewelacyjnie.

            Po dwóch dniach laby powróciliśmy na pustynię. Poszliśmy sobie pod naszą ulubioną, bo codziennie oglądaną, wschodnią ścianę Jebel Rum. Wstawiliśmy się z Profesorem w Walk Like an Egyptian, a Ruda ze Szczurem w Mumkina. Spokojny, ładny dzień. Popełniłam dwa piękne stanowiska, z których osobiście jestem wciąż bardzo dumna. Profesor popełnił Mumię. Zeszliśmy, poszliśmy na Colę i Snikersa, a potem na obiad.

Następnego dnia Ruda poprowadziła Inferno na East Domie. Chwała jej za to. Ja nie mogłam wygiełgać pierwszego wyciągu, Profesor drugiego. To już chyba zmęczenie materiału i Zarazek do spółki spowodowały, że po dwóch wyciągach miałam totalnie dość i postanowiłam że zjeżdżamy, bo nie zrobię ani pół wyciągu więcej. Obiektywnie rzecz biorąc to bardzo ładna, dobrze asekurowalna, ciągowa droga. Warto nie zrażać się jej demoniczną nazwą i spróbować się z nią zmierzyć. Cztery wyciągi, miejsce za 6b, reszta trudności 5/6.

Ostatniego dnia na pustyni wszyscy zrezygnowaliśmy ze wspinania. Postanowiliśmy udać się na trekking – Szczury na eksplorację Nassrani, a my na poszukiwanie dróg wejściowych i zejściowych z Jebel Rum. Byliśmy przy Źródłach Lawrenca, które to są prawdziwą oazą na pustyni – sącząca się ze skały woda daje życie mchom, paprociom i innym roślinom zielnym. Rośnie tam łan mięty, który trzeba lekko przetrącić idąc ścieżką. Zapach obłędny, bo i kto by się go spodziewał w pustynnych górach! Znaleźliśmy ścieżkę zejściową z Jebel Rum. Nie udało nam się niestety odszukać odejścia drogi Hammada – podobno najłatwiejszego wariantu wejściowego na szczyt, choć również posiadającego miejsca, w których należałoby się asekurować z liny. Miejscowi niechętnie dzielą się wiedzą na temat lokalnych ścieżek, za to chętnie po nich prowadzą (oczywiście za opłatą). Mniej więcej jednak wiemy gdzie powinniśmy odbić, więc pozostaje nam tylko odszukać szlak przy następnej sposobności. Poszliśmy także na tak zwane wyższe tarasy w poszukiwaniu drogi Pillar of Wisdom. Piękne wspinanie, niecałą godzinę od wioski. Zrobiliśmy dokumentację fotograficzną dojścia i początku drogi, który mógł się wydawać niejasny. Później poszliśmy dalej wąwozem, który zakończył się dość obłą, w dodatku obsypaną piaskiem i śliską ścianką. Odbiliśmy więc w prawo, wzdłuż chłopków na pobliskie tarasy. Ścieżka pięła się w górę formacją przypominającą skalną zjeżdżalnię i kończyła wąskim kominkiem. Postanowiliśmy zaryzykować i wdrapać się nim na górę. Po kilku metrach pionowego pełzania wyleźliśmy na kolejne piętro tarasów. Stąd ścieżki już nie udało nam się zlokalizować, ale miejsce samo w sobie było piękne i warte odwiedzenia. Posiedzieliśmy więc chwilę żegnając się z pustynią i obiecując sobie, że koniecznie tu wrócimy. Ile tu jest wspinania?!

Ile nieodkrytych ścieżek, wąwozów, szczytów… No i idealna pora dla wspinaczy, którzy zimę traktują jako okres doładowywania na ściance, bo w górach za zimno lub dla tych, którzy zimę lubią, ale na przykład jej w Tatrach nie ma… W sumie dla wszystkich żądnych przygody i bliskiego kontaktu z surową pustynną przyrodą.

            Następnego dnia wracaliśmy już w kierunku Ammanu. Po drodze postanowiliśmy odwiedzić Morze Martwe i sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak słone i czy rzeczywiście nie trzeba w nim machać płetwami, żeby unosić się na wodzie. No i sprawdziliśmy i jest. Tak słone, że aż gorzkie, bleh! Tak słone że aż tłuste! Ma się wrażenie, że pływa się w oliwie. Po wyjściu czułam się jak kiszony ogórek i koniecznie zapragnęłam opłukać się z tej solanki. Oczywiście za drobną, negocjowalną opłatą pan użyczył nam prowizorycznego prysznicu, pod którym zmyliśmy z siebie warstwę soli. Pojechaliśmy na nocleg do Madaby. Ilość śmieci w rowach, na polach, w samym nawet mieście niezwykle nas przytłoczyła. Wśród tych śmieci wałęsające się psy i koty, niektóre tak chude, że można im było śmiało liczyć żebra i organy wewnętrzne… Kozy w centrum miasta to widok, który też tu nikogo nie dziwi. Jedzą chyba śmieci i kamienie… Na wieczornym spacerze przepuściliśmy ostatnią kasę na malutką mozaikę z wizerunkiem wielbłąda, którą Pan Terek ręcznie wyklejał w swojej pracowni. Uznaliśmy, że warto wspierać lokalną manufakturę, a nie wszechobecną chińszczyznę…

            Nazajutrz odpicowaliśmy auto i odstawiliśmy do wypożyczalni. Nie obyło się bez małej awantury, ale gdy Rudej odpalił się wkurw nagle znalazł się Pan, który wypożyczał nam auto i wszystko było w porządku. Cóż, też bym się na ich miejscu przestraszyła. Przez chwilę jakby groziło zdetonowaniem ładunku wybuchowego w okienku wypożyczalni… Po przylocie czekał nas mały szok termiczny – skromne 20 stopni różnicy temperatur i śnieg. Cóż, w końcu zima i grudzień. A co niektórzy na drugi dzień wybierali się na dziabki…

            Wyjazd był super. Góry, wspinanie, pogoda i ludzie – wszystko się zgrało i wyszła z tego piękna melodia wspomnień. Miesiąc po naszej wizycie Jordania spłynęła ulewnym deszczem. Ewakuowano turystów z Petry, piaszczystymi żlebami Wadi Rum płynęły potoki wody. Ciekawe jak tam teraz wygląda. Może pojawiły się nowe drogi wspinaczkowe… Z pewnością, bo to góry bardzo dzikie i zmienne. Gorąco polecamy je odwiedzić.

Lidka


Bergell Soglio mg k

Co na wakacje?

(fot.: https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Bergell_Soglio_mg-k.jpg)

Jeśli nie macie jeszcze planów na wakacje to mamy dla Was dwie klubowe propozycje.

Pierwszą z nich adresujemy do klubowiczów, którzy działają samodzielnie w górach typu alpejskiego: między 22 lipca a 6 sierpnia klubowa reprezentacja będzie działała w Bergell (https://pl.wikipedia.org/wiki/Bergell). Będzie to znakomita możliwość, żeby skorzystać z rad i wskazówek bardziej doświadczonych wspinaczy i przy okazji zintegrować się w klubowym gronie
Więcej informacji na forum klubowym.

Druga propozycja to klubowy kurs taternicki – zaczynamy 17 sierpnia. Pierwszy tydzień to działalność na Hali Gąsienicowej , drugi rejonie Morskiego Oka.
Kurs będzie realizował program PZA (http://pza.org.pl/szkolenie/programy/kurs-taternicki) pod kierownictwem jednego z najbardziej doświadczonych instruktorów w Klubie (i nie tylko czyli Wojciecha Dozenta Wajdy.
Jest to propozycja nie tylko dla członków Klubu, warunkiem koniecznym do wzięcia udziału w kursie jest wcześniejsze ukończenie kursu skałkowego.

Zainteresowanych udziałem w imprezach zapraszamy do kontaktu przez klubowego maila: kw.wroclaw@gmail.com


osp3small

Osp – świąteczny wyjazd

Warunki na tegoroczne święta wielkanocne bardziej sugerowały zimową działalność wspinaczkową. Jednak podczas niedawnego okresu ciepłej pogody umysł przestawił się nam na tryb wspinaczki letniej i pod tym kątem zaplanowaliśmy wyjazd świąteczny.

Czytaj dalej