Afrykańskie Yosemity. Choć mi bardziej pasuje określenie Mekka wielowyciągowego wspinania. Miejsce uznawane przez wielu wspinaczy za najlepsze na świecie do długiego, sportowego wspinania. Jak policzyłem z przewodnika mamy tu prawie 80 kilometrów dróg wspinaczkowych. To położona na południowych zboczach Atlasu Wysokiego Taghia.
Jeśli chcemy się tam dostać lokalnym transportem to na pewno nie ominiemy Azilal. Takie polskie Koluszki. Na dworcu autobusowym, który takowym jest tylko z nazwy, bo nie ma tu żadnych autobusów, jest budka z dyżurnym, który przydziela pasażerów do Grandes Taxi. Najwięcej jest sześcioosobowych pickupów Dacii. Rozkładu jazdy nie ma. Gdy uzbiera się komplet pasażerów ruszamy w drogę. W kierunkach takich jak Ouzude, Beni Mellal czy Marakech dzieje się to bardzo szybko. Do oddalonego stąd o 90 kilometrów Zaouiat Ahansal, które jest ostatnią miejscowością przed Taghią jest jednak trudniej. Jest jeden chętny, Ja i Martyna to już trójka. Kierowca który ma nas wieźć podchodzi do mnie i daje mi telefon. Miła dziewczyna mówi mi, że właśnie dojeżdża z Marakechu i tłumaczy, że jeśli chcemy dojechać dzisiaj to musimy rozważyć zapłacenie za dwie brakujące osoby. To 5 euro za osobę więc praktycznie nie ma się nad czym zastanawiać, ale mówimy, że jeszcze z godzinę możemy poczekać.
Chafia
Chafia świetnie mówi po angielsku, co w Maroku gdzie po arabskim drugim językiem jest francuski wcale nie jest takie częste. Właśnie wraca z Marakechu, gdzie pracuje jako przewodniczka nie tylko po mieście, ale i całym południowym Maroku. Merzuouga, Todra Gorge, góry Atlasu to jej miejsca pracy. Gdy dowiaduje się, że jedziemy do Taghii na wspinanie, pyta czy znamy Alexa Honnolda takiego wspinacza z Ameryki Oczy jej lśnią gdy opowiada o jego wizytach, przy których również pracowała. Pyta czy planujemy wejść na Ighil Makun, trzeci najwyższy szczyt Atlasu, który znajduje się w tych okolicach. Jego wysokość to 4071 metrów, niecałe 100 metrów mniej niż najwyższy Toubkal. Kto wie?
Po godzince gdy nikt się nie zjawia, dopłacamy kierowcy 100 dirhamów i ruszamy w kierunku Zaouiat Ahansal.
Chafia uświadamia nas, że i w odległym Atlasie czas nie stoi w miejscu. Sławetne osiołki na których pokonywało się ostatni 10 kilometrowy odcinek do wsi Taghia, już nie dźwigają bagaży wspinaczy i turystów. Od niedawna jest porządna droga, którą pokonują nie tylko jeepy, ale i osobówki i kampery. Radzi nam wysiąść przy restauracji Atlas, tam na pewno znajdziemy chętnego do podwózki do naszego celu. 200 dirham.
Pod Matterhornem Atlasu
Pierwszy szczyt jaki widzimy w dolinie to Oujdad, który mi od razu kojarzy się z Matterhornem, może trochę mniej smukły, jakby więcej zjadł, ale kopuła szczytowa bardzo podobna. Przed samą wioską widzimy już całą dolinę, z prawej strony wzrok przyciąga masyw Tuyatu to na nim są najdłuższe drogi do 800 metrów, z takimi klasykami jak Babel, czy „polska” Fantazja wytyczona przez Dawida Kaszlikowskiego i Elizę Kubarską w 2005 roku.
Gite – translator Google tłumaczy nam to słowo na Domek. W Taghii jest ich około dziesięciu, to miejsca gdzie zatrzymują się turyści i wspinacze. Gdy docieramy do swojego, którego gospodarzem jest Ahmed Rezki już wiem, że będzie fajnie. Duży, otwarty, zadaszony taras z kapitalnym widokiem na ściany, z kilkoma stołami przy których siedzą ekipki Hiszpanów i Francuzów, przemiłym gospodarzem zapowiada udany pobyt. Ahmed codziennie elastycznie dostosowuje się do planów każdego wspinacza i czy to o 6, czy o 9 rano serwuje doskonałe śniadanie, obiadokolacja jest zaraz po zmroku, nie ma jednak problemu jeśli zejdziemy trochę później co w Taghii się zdarza. Niemal każdego dnia widzimy światła czołówek, czy to na końcówkach dróg czy podczas zejścia. W ciągu dnia restowego, Ahmed lub jego dorosłe dzieci częstują wspinaczy chlebem z oliwą oraz herbatą nazywaną w Maroku berber whisky. W Taghii mamy szczyt sezonu, zespołów jest więcej niż się spodziewałem.
La Verdad Absoluta
Paroi des Sources, ściana źrodlana. Tu z masywu Oujdadu biją źródła pysznej wody. Z wioski to najbliżej położone ściany, od ostatnich domów dojdziemy tu w 10 minut. Jesteśmy w Taghii pierwszy raz i chcemy zobaczyć jak to wygląda organoleptycznie. Popatrzeć na ściany, dotknąć skały, wspiąć się i znaleźć cel na pierwszy wielowyciąg. Mi najbardziej podoba się fragment na Ifrigu gdzie obok siebie są pierwsze wyciągi dróg za 7b+, od lewej Fat Guide, Zebda i Susurro Bereber. Długie wyciągi po 40 metrów dają nadzieję, że może być łatwiej. Na Susurro Bereber tak jednak nie jest. 7b+ z ewidentną cruxową sekwencją z pewnością zasługuje na swoją wycenę.
Po wieczornych rozmowach na tarasie u Ahmeda, za polecajką Hiszpanów decydujemy się na drogę La Verdad Absoluta. Pożyczają nam kilka camów, bo droga choć dobrze obita, we fragmentach rysowych tego wymaga.
W drogę wbijamy około 10, po wróżeniu z chmur czy będzie dziś lało. Owszem deszcz i to solidny łapie mnie na stanowisku po drugim wyciągu za 6c+. Gdyby się zaczął parę minut wcześniej, byłoby po stylu OS, bo na słabych stopniach i obłych chwytach byłbym bez szans. Z perspektywy całej drogi ten wyciąg wydał mi się najtrudniejszy, trochę loteryjny, ciężki do kontrolowania. Ulewa ustaje po około 15 minutach. Dochodzi Martyna. Patrzymy jak skała schnie w oczach, ciemniejszych obszarów jest coraz mniej. Życie jest piękne. Spokojnie kończymy drogę w dobrym stylu i dosyć przyjemnym Passage Bereber schodzimy do wioski już przed zapadnięciem zmroku, akurat na kolację.
Ten pierwszy raz gdzieś około 11, gdy na około pół godziny wychodzi zza Toujdadu, by potem zniknąć za Oujdadem. Mój chwyt w cruxie na Sussuro Bereber pod słońce wydaje mi się nie do zobaczenia. Tak razi. Udaje mi się nieco odchylić do tyłu, widzę go i jakoś sięgam. Pierwszy wyciąg puszcza w RP w którejś tam próbie, chyba czwartej. Za to w całości, bez pośredniego stanowiska, które jest kilka metrów pod cruxem. W międzyczasie przepuściliśmy trójkowy zespół Hiszpanów. Kolejne wyciągi stawiają opór, Martyna robi mega techniczne 7a w drugiej próbie. Kolejny to przewieszona wyślizgana rysa z okapem, która jest mi pisana. Niestety w drugiej próbie wyjeżdżam ze stopnia i na kolejną wstawkę brakuje już czasu i mocy. Trochę mnie to boli, ale decyzja jest jedna, idziemy dalej. Dla mnie to najtrudniejsze w wielowyciągowym wspinaniu. Dany wyciąg nie leży, wydaje się trudny, a nie można ot tak sobie odłożyć go na kiedyś. Rest też jest dozowany, bo drogę trzeba skończyć, a czas goni. Nieznośna ciężkość bytu. Słońce wychodzi drugi raz, a to oznacza, że nie długo schowa się już do jutra za Kaskadami. Martyna prowadzi dwa ostatnie wyciągi i zjeżdżamy przed zmrokiem.
Tadrarate jest dalej. Za starym refugiem, w którym mieszka Ahmed. Inny Ahmed. Żeby tam dojść należy zejść do rzeki, przejść na drugi brzeg i obchodzić Oujdad. Im bardziej zyskujemy wysokość tym bardziej rośnie wschodnia ściana Tuyatu. I dopiero wtedy zaczynamy widzieć jej podstawę w głębokim wąwozie. Tam na jego dnie zaczyna się Babel, klasyk regionu. Polska droga, Fantasia (Dawid Kaszlikowski, Eliza Kubarska, P. Klimek 2005) jest nieco z prawej, wtrawersowuje w ścianę nad wąwozem. To 18 wyciągów i 600 metrów wspinania, z czego 200 to trudności od 7b w górę. Link do Topo
Dalej szlak wznosi się w stronę Oujdadu i po jego wschodnie ścianie wiedzie najbardziej efektowna część Passage Berber, to kamienny kilkusetmetrowy mostek doklejony do ściany.
W starym schronisku mieszka Ahmed, zaprasza na Herbatę, opowiada o życiu z wyboru na odludziu. o zimie w Taghii, o islamie rozumianym przez niego i o ludziach. Jak na 20 minut powiedział bardzo dużo. Bardzo dobrze wspomina Polaków, z czasów gdy robili drogi na Tadrarate. Wymieniam imiona, Marek, Ola, Grzesiek, Tomek. To było dawno, ale wydaje mu się, że na pewno Tomek
Dochodzimy pod ścianę. W grocie rozkłada biwak ekipa Hiszpanów, którzy jutro chcą próbować Rouge Berbere. Tę drogę lata temu przeszedł w stylu OS solo Alex Honnold. Na prawo od niej kolejna polska pozycja z wrocławskim udziałem Skylarking 7c. Link do topo
Trochę dalej w wąwozie jest najtrudniejsza polska droga w górach Atlasu, to Widmo 8a+. Link do topo
Pospacerowane, porozmawiane, skóra odrosła, trzeba wracać i wspinać się dalej.
Champions du Maroc
Hiszpanie z naszego „domku” polecili nam tę drogę, mimo, że ich akcja jak powiedzieli to była katastrofa. Droga startuje z rampy, stanowisko jest niżej i według topo miała to być pierwsza linia po krótkim podejściu tą rampą. Jednak doszła nowa droga, której nie było w przewodniku i w nią wbili. Po dwóch wyciągach gdy nic im się nie zgadzało zaliczyli wycof.
Wstajemy przed świtem i na poranny azan już jesteśmy w drodze pod ścianę. Pod jakimś większym budynkiem łypią na nas dwa smutne osiołki, to chyba pośredniak. Podejście pod wschodnią ścianę Toujdadu prowadzi żlebem, na który z daleka strach patrzeć. Jednak jak to bywa z perspektywą nie jest aż tak stromo.
Pod ścianą jesteśmy pierwsi, staramy się być szybcy, żeby wejść w drogę jako pierwsi. Jednak idące za nami zespoły jak się później okazuje mają inny cel. Na lewo od naszej linii jest najczęściej prowadzona droga w Taghii – Au nom de la reforme.
Pierwszy wyciąg 7a+ idę powoli, magnezji prawie nie ma, droga trochę kluczy to na prawo to na lewo od linii ringów. Staram się trzymać kontrolę, pilnuję każdego miejsca gdzie można pooddychać, szkoda popsuć OS, wyżej robi się łatwiej. Następny wyciąg za 7a prowadzi Martyna. I jak to ona, lubi się podopingować w cruxie, wiem więc gdzie jest trudno Na kolejnym moim 6c+ wychodzi słońce, mieliśmy w związku z tym obawy, bo prognozy już od kilku dni alertują nas o anomaliach, jest cieplej niż zwykle. Jednak na wysokości 2500 to słońce nie dokucza tak jak na dole i wspinaczka, aż do szczytu w słońcu jest samą przyjemnością. Na górnych łatwiejszych wyciągach trochę ostrej skały, ale przy uważnym wspinaniu nie stanowi to problemu. Po końcu drogi na ścianie mamy jeszcze dwa wyciągi granią. Widoki szczególnie na południe w stronę Todry są marsjańskie, bo taki jest Atlas Wysoki na tych wysokościach.
Ze szczytu jeden zjazd z przygotowanego stanowiska zwozi nas na przełączkę. Dalej po trawersie zejście stromym żlebem, sprowadza nas do wioski o całkiem godziwej porze.
Nad ostatnią drogą zastanawiamy się dłużej. Nasze priorytety to minimum 7b, chcemy również żeby była na innej górze. Wybór pada na ścianę Paroi de la Cascade, na drogę Pinchito Moruno. Po trzech szóstkowych wyciągach z wygodnej półki startuje lekko przewieszone zacięcie, wiemy, że to tu będzie najtrudniej. Wspinanie chcrakerem przypomina Big Z z Jerzmanic, tylko tu jest bardziej ślisko. Moja próba OS, kończy się w ewidentnym cruxie. Miało być trudno i jest. W zacięciu ważne jest, żeby dobrze rozstawiać się na nogach na bocznych ścianach, długo wybieram wiec odpowiednie dla mnie stopnie. Chwytów nie ma zbyt wiele, to chyba nawet lepiej.
Zjazd, 20 minut restu i idę znów. Świetnie pamiętam co mam robić w cruxie, ale spadam na podejściu. Ciężko się nie denerwować. Zjazd. Przewiązanie się. Idę niemal od razu. Tym razem z większą koncentracją. Crux wchodzi bezbłędnie i całkiem łatwo. Uff.
Następny wyciąg 7a idzie Martyna, trudności są już nad stanowiskiem. Najpierw trawers w lewo potem trikowa rynienka, ale wchodzi w pierwszej próbie.
Pierwotnie planowaliśmy zjeżdżać ścianą. W topo droga kończyła się wyraźnie przed końcem ściany, jednak w ostatnim stanowisku widzimy łatwe dojście do ścieżki. Zjazd drogą, zwłaszcza mocno trawersującymi pierwszymi wyciągami nie zachęcał. Martyna schodzi na boso, ja zsuwam pięty z butów wspinaczkowych i tak schodzimy pod ścianę po buty i kilka innych rzeczy które zostały na dole.
Cały szlak spod Kaskad jest dobrze widoczny z naszego „domku”, więc i nasze czołówki. Gdy docieramy do Ahmeda, kolacja już na nas czeka.
W marokańskim Tarnie
Ochłodzenie i śnieg w wyższych partiach Atlasu ustaliły nasze plany na ostatnie dwa dni. W rezerwie mieliśmy rozpoznanie i wspin w okolicy Cascade Ouzude największego wodospadu w Maroku. To nowe miejsce do sportowego wspinania. Dwa lata temu polecili nam je lokalni wspinacze z Marakechu. Krótki research w internecie i ustaliliśmy lokalizację. To wielki wąwóz Qued El Abid około 10 kilometrów na północ od miasteczka Ouzude. Z Taghhi przez Azilal do Ouzude dojechaliśmy po części stopem i tak samo dostajemy się w skały do wąwozu. Potencjał wspinaczkowy jest wielki, my wybieramy najlepiej na tę chwilę wyglądający sektor Naïma & Fatiha.
Pomarańczowy wapień, świetne tarcie, piękne drogi, przepastny wąwóz i meksykańskie pejzaże z kaktusami to zapamiętamy z tego miejsca.
Wszystkich zainteresowanych wspinaniem w Maroku zapraszamy na prelekcję. Będzie przede wszystkim o Taghii, bo ona największa, ale nie zabraknie też opowieści o Todrze i kilku innych miejscach które odwiedziliśmy. Będzie i sportowo i egzotycznie zarazem. O terminie poinformujemy niebawem.
https://wkw.org.pl/wp-content/uploads/2024/11/Martyna_Krzysiek.webp7281179WKW/wp-content/uploads/2022/10/wkw_transparent.pngWKW2024-11-10 06:23:202024-11-12 09:03:49Taghia – Yosemite północnej Afryki, czyli relacja Martyny i Krzyśka.
W wielkim stylu zakończyliśmy 9. edycję Ligi Tradowej WKW. Była prelekcja, było wyzwanie wspinaczkowe, było rozdanie licznych nagród, impreza z DJ i tańcami do rana, a nawet warsztaty doszkalające. Czy to już impreza rangi festiwalu? Możliwe. Z pewnością, hucznie pożegnaliśmy tegoroczną Ligę Tradową. A pogoda dodała jej niezwykłego uroku i kolorów, ozdabiając w przepiękne kolory złotej i słonecznej jesieni.
Celebrację Ligi rozpoczęliśmy od piątkowej prelekcji, której gościem był Oswald Rodrigo Pereira – filmowiec, reporter i himalaista. Oswald przeniósł nas w najwyższe góry, pokazując fragmenty filmów i zdjęć dokumentujących „MAD Ski Project 2024: Makalu i Kanczendzonga”, czyli tegoroczny projekt, w którym w zespole z Bartkiem Ziemskim wyruszył na dwa ośmiotysięczniki, Makalu i Kanczendzongę.
Polacy weszli na piąty wierzchołek ziemi w maju, bez korzystania z dodatkowego tlenu z butli i bez personalnego wsparcia Szerpów. Bartek Ziemski zjechał ze szczytu na nartach. Oswald dokumentował ten wyczyn filmowo i fotograficznie. Jeszcze w tym samym miesiącu, obaj stanęli na szczycie Kanczendzongi jako pierwsi w sezonie po samotnym i wyczerpującym ataku. Bartek zjechał z niego na nartach, stając się pierwszą osobą w historii, która tego dokonała. Oswald sfilmował zjazd, po czym rozpoczął 25-godzinne zejście do najwyższego obozu, zaliczając po drodze nocny biwak. Ciężko opisać emocje, jakie odczuwaliśmy, oglądając niesamowite zdjęcia himalajskich szczytów w świetle poranka lub pierwszych ujęć z drona wykonanych na Kanczendzondze. Po prelekcji mieliśmy jeszcze kilka pytań do Oswalda. Na nasze szczęście, chętnie i cierpliwe na nie odpowiadał.
Sobota zaczęła się dość wcześnie, szczególnie dla tych osób, które zdecydowały się wziąć udział w Maratonie Tradowym. O 8:30 na Przełęczy Karpnickiej stawiło się 15 drużyn – zespołów, które punktualnie o 9 wyruszyły w podbój Rudawskich i Sokolich turni.
.
.
Jeżeli przypadkiem mijaliście w Rudawach lub Sokołach, wspinaczy w pełnym rynsztunku, z mapami w poszukiwaniu kolejnej turni, to byli nasi klubowicze i klubowiczki. Mieli jedno proste zadanie — do godziny 15 zdobyć jak największą liczbę turni, wchodząc na nią zespołem, dowolnie wybraną drogą tradową.
Za turnię i styl drogi były punkty. Wszystkim zależało na zdobyciu największej liczby i turni i dróg. Pierwsze miejsce mógł zdobyć tylko jeden zespół, a było o co walczyć! Na zwycięskie zespoły czekały nagrody od Wild Country.
O godzinie 18 zaczęliśmy ceremonię nagradzania zwycięzców. Jako pierwsi nagrody odebrali zwycięzcy w Maratonie Tradowym.
Pierwsze miejsce z 18 zdobytymi turniami i liczbą punktów 3 515 zdobyli „Janusze Alpinizmu”, czyli Marcin i Przemek. Drugie miejsce z 19 zdobytymi turniami i sumą punktów 2 977, zajął zespół „Piotr & Piotr”, czyli Piotr i Piotr Trzecie miejsce z 12 turniami i 2 200 punktami, zajął zespół „Stare Kurczaki”, czyli Patryk i Radek. Spośród pozostałych drużyn wylosowaliśmy jedną, która otrzymała nagrodę niespodziankę. A dla wszystkich pozostałych uczestników maratonu, mieliśmy pamiątkowe szczoteczki, które z pewnością przydadzą im się na skalnych mchach.
Przyszedł czas na oficjalne zakończenie 9.edycji Ligi Tradowej WKW. Krzysztof Zabłotny, jako główny organizator tegorocznej ligi, rozpoczął ceremonię od krótkiego podsumowania i cyferek. A te potrafią porządnie rozpalić wspinaczy i wspinaczki, więc i w tym przypadku nie mogło być inaczej. Sami się przekonajcie!
Później przeszliśmy do wręczenia nagród, a było co wręczać!
Kategoria OPEN
Kobiety:
Miejsce 1 – Marta Bogdanowska (Marcia)
Suma punktów – 9 532.13
Liczba dróg – 113
Nagroda – Bon na dowolną parę butów Evolv (nagroda ufundowana przez Evolv)
.
Miejsce 2 –Sylwia Karpińska
Suma punktów – 8 680.75
Liczba dróg – 104
Nagroda – Friend wspinaczkowy Wild Country Offset Zero 0.5/0.75
.
Miejsce 3 – Agnieszka Mazur
Suma punktów – 7 221.19
Liczba dróg – 75
Nagroda – Kości Wild Country Super Light Offset Rock 5-10
.
Mężczyźni:
Miejsce 1 – Franek Parypa
Suma punktów – 13 885.31
Liczba dróg – 141
Nagroda – Bon na dowolną parę butów Evolv (nagroda ufundowana przez Evolv)
.
Miejsce 2 –Piotr Kołodziej (Piotrek)
Suma punktów – 10 020.31
Liczba dróg – 149
Nagroda – Friend wspinaczkowy Wild Country Offset Zero 0.5/0.75
.
Miejsce 3 –Kevin Wolny
Suma punktów – 8 782.06
Liczba dróg – 119
Nagroda – Kości Wild Country Super Light Offset Rock 5-10
Kategoria WKW
Kobiety:
Miejsce 1 – Marta Bogdanowska (Marcia)
Suma punktów – 9 532.13
Liczba dróg – 113
Nagroda – Zestaw friendów wspinaczkowych Wild Country Friend Set 1-2-3
.
Miejsce 2 –Agnieszka Mazur
Suma punktów – 7 221.19
Liczba dróg – 75
Nagroda – Friend wspinaczkowy Wild Country Offset Zero 0.2/0.3 + Bon na naprawdę obuwia od Climbcrafters
.
Miejsce 3 – Ewa Serzysko
Suma punktów – 2 617.63
Liczba dróg – 40
Nagroda – Friend wspinaczkowy Wild Country Offset Zero 0.1/0.2
.
Mężczyźni:
Miejsce 1 – Piotr Kołodziej (Piotrek)
Suma punktów – 10 020.31
Liczba dróg – 149
Nagroda – Zestaw friendów wspinaczkowych Wild Country Friend Set 1-2-3
.
Miejsce 2–Kevin Wolny
Suma punktów – 8 782.06
Liczba dróg – 119
Nagroda – Friend wspinaczkowy Wild Country Offset Zero 0.2/0.3 + Bon na naprawdę obuwia od Climbcrafters
.
Miejsce 3 – Damian Mazur
Suma punktów – 6 020
Liczba dróg – 61
Nagroda – Friend wspinaczkowy Wild Country Offset Zero 0.1/0.2
Kategoria Największa liczba przejść:
Piotr Kołodziej (Piotrek) z niesamowitą liczbą przejść – 149 dróg. Nagrodą był friend wspinaczkowy w rozmiarze 6 (piękna zielona parasolka), ufundowany przez Schronisko PTTK Szwajcarka i Bar & Agrotustyska Karioka.
Kategoria Losowanie nagród:
Warto było walczyć w tegorocznej edycji Ligi. Na uczestników czekały dodatkowe nagrody!
Spośród osób, które zrobiły powyżej 40 dróg, główną nagrodę ufundowaną przez Wild Country – zestaw friendów wspinaczkowych Friend SET 0.4, 0.5, 0.75, otrzymał Piotr Ćwirko-Godycki (liczba dróg 53).
W drugiej podkategorii, czyli losowaniu spośród osób, które zrobiły powyżej 20 dróg, było co wręczać i wielu uczestników przekonało się, że trud, który włożyli, został nagrodzony. Kolejną nagrodę ufundowaną przez Wild Country – kości Wild Country Super Light Offset Rock 5-10, otrzymał Przemek Kruk (40 dróg). A Wiktor Luzarowski (22 dróg) otrzymał zestaw kości Wild Country ON WIRE ANODISED SET 1-10, również sponsorowany przez Wild Country. Sławek Jarmoliński (26 dróg) wylosował przyrząd do asekuracji Wild Country PRO GUIDE LITE, 3 sztuki Wild Country XENON HMS trafiły do Ewy Serzysko (40 dróg), a garderoba Sylwii Karpińskiej (104 drogi) wzbogaciła się o purpurową czapkę z daszkiem od Wild Country.
.
.
.
To jeszcze nie koniec nagród. Czterech szczęśliwych uczestników wyjechało z Mniszkowa z bonem od Climbcrafters, z 50% zniżką na naprawę obuwia wspinaczkowego. Kilkoro osób otrzymało też pamiątkowe koszulki Ligi Tradowej z tegoroczną wyjątkową grafiką.
Uff, na tym ceremonia wręczania nagród dobiegła końca! Ogromnie dziękujemy Sponsorom: Wild Country, Evolv, Climbcrafters, Schronisku PTTK Szwajcarka, Barze i Agroturystyce Karioka oraz Zarządowi Klubu WKW, za wszystkie wspaniałe i bardzo przydatne nagrody!
W programie tego wieczoru mieliśmy jeszcze Super Finał, czyli coś, co rozpalała wyobraźnię wszystkich! Co tym razem Krzychu przygotował? I jak bardzo będą boleć ręce?!
Relacje z tej części soboty, tak opisała Marta: „Po ogłoszeniu wyników i rozdaniu nagród za ligę tradową przyszedł czas na Super Finał. W tym roku do pokonania była przewieszona ryska. Należało pokonać rysę najpierw do góry, następnie obrócić się w dachu i kontynuować zejściem w dół, aby finalnie zadzwonić dzwoneczkiem. Emocji było naprawdę sporo, a doping publiczności był niesamowity. Wspinacze wykazali się nieprzeciętnymi zdolnościami do klinowania całych dłoni, palców oraz stóp. Dla większości uczestników cruxem okazało się miejsce, gdzie rysa była najwęższa. Wynikało to z faktu, że co poniektóre dłonie nie mieściły się w szczelinę. Uczestnicy dawali z siebie 100%, nie raz okupując to ranami i obtarciami na dłoniach (oby szybko się goiło)! Poziom poświęcenia można zmierzyć w ilości pozrywanego papieru ściernego. Niezastąpionym w Super Finale okazał się Franek Parypa, który bez większych problemów (przynajmniej tak to wyglądało) pokonał rysę dwukrotnie. Jednakże z tego co mi wiadomo, sekret swojego sukcesu zachował tylko dla siebie.
Z kobiet najdalej dotarła Agnieszka Mazur – gratulacje! Nieobecni niech żałują” Dziękujemy HeartBeat za odzieżowe nagrody, które otrzymali zwycięzcy Super Finału!
Na tych, co nie czuli się na siłach, aby zmierzyć się z trickową rysą Krzycha, czekał inny zestaw rys. Niemniej sprawiający ból rąk… Crack box Wild Country dostarczył wiele radości klubowiczom! Każdy chciał się zmierzyć z zestawem różnej szerokości rys i wytrzymać w zwisie jak najdłużej! Niektórzy zdobyli umiejętności nowego klinowania dłoni w szczególnie szerokich ryskach.
I na tym zakończyliśmy oficjalną część soboty a rozpoczęliśmy tą mniej oficjalną – integracyjną, pełną prób i walk z rysą, ale też tańców i rozmów do późnych godzin nocnych.
Kto późno poszedł spać, ten mógł mieć problem ze wstaniem w niedzielę. A na część uczestników czekały warsztaty doszkalające i spóźnienie nie wchodziło w grę!
Pierwsza grupa zaczynała warsztaty z autoratownictwa z Krzyśkiem Zabłotnym, o 9 rano i to pod Szwajcarką. Mimo wczesnej pory wszystkim zależało, żeby być na czas i wyciągnąć z tych warsztatów najwięcej.
Maciek podzielił się z wami swoimi wrażeniami: „Miałem okazję brać udział w szkoleniu z autoratownictwa, które prowadził nasz doświadczony klubowy kolega Krzysztof Zabłotny. Przy pięknej pogodzie i w miłej atmosferze przez cały dzień na skale Trzy Korony, trenowaliśmy podchodzenie na linie przy pomocy prusików, awaryjny zjazd przez węzeł, opuszczenie oraz podnoszone partnera z górnego stanowiska a w przerwach między ćwiczeniami, rozmawialiśmy, w jaki sposób zachować się w sytuacjach awaryjnych, które mogą nas spotkać w górach. Moim zdaniem są to umiejętności, które warto znać i regularnie powtarzać. Dziękuję prowadzącemu za wszystkie cenne uwagi”.
.
Grupa, która pod okiem Michała Kajcy doskonaliła umiejętności klinowania w rysach, musiała dotrzeć na Malinową. Tak o warsztatach napisała Paulina: „Po krótkim omówieniu wyposażenia i zapoznaniu się z technikami przystąpiliśmy do praktyki. Na początku z poziomu gruntu próbowaliśmy odwzorować metody klinowania zaprezentowane przez instruktora. Następnie zmierzyliśmy się na wędkę z klasykami na Malinowej. Starając się jak najwięcej klinować, zrezygnowaliśmy z używania klam. Było to nie lada wyzwanie! Szczególnie pokonanie ukośnej rysy na Krwawej Pięści (VI+) przysporzyło nam sporo wysiłku – zachęcamy do podjęcia próby! Zróżnicowanie formacji występujących na Malinowej i Krowiarkach, pozwoliło nam spróbować wszystkich omówionych technik.
Klinowaliśmy palce, pięści, ramiona, uda, stopy, a nawet głowę! Patentowaliśmy wspinanie w rysach, przerysach i kominach. Ze względu na różne gabaryty, musieliśmy dostosować sposób klinowania do swoich parametrów. Wszystko pod czujnym okiem Michała, który dzielił się wieloma praktycznymi wskazówkami jak zmodyfikować ułożenie ciała.
.
.
Pomogło nam to lepiej zrozumieć specyfikę wspinania w rysach. Warsztaty były intensywne i bardzo rozwijające. Pierwsza Rysa (VI+) i Eldorado (Vi.2+/VI.3) czekają na nasze powtórzenia w stylu tradycyjnym!”
Tuż obok grupy klinującej się w rysach, była ta doszkalającą się z budowania stanowisk u Tomasza Klisia. Było budowanie stanowisk dolnych, górnych i pośrednich. Omawiane były te standardowe jak pająk czy motyl, jak również mniej popularne a często przydatne na drogach tradowych, np. szeregowe, kaskadowe czy różne stanowiska z liny.
Była też chwila poświęcona dla stanowiska do wędki, co niby każdy wie, ale jednak często robimy to bez namysłu. W programie nie zabrakło także omówienia zjazdów z naturalnych punktów jak drzewa, głazy i zęby skalne oraz minimalistycznych, ale bezpiecznych stanowisk własnej budowy. Klisiu pokazał też mało znany sposób na zjazd z drzewa minimalizujący ryzyko zablokowania się liny. Ponadto podzielił się z uczestnikami, pomysłami na to jak poradzić sobie z brakami w sprzęcie – kreatywne wykorzystanie rdzenia liny, czy też pokazał, jak szybko topi się pętla z taśmy! W trakcie tego warsztatu uczestnicy co prawda mało się powspinali, ale za to ukończyli go z ogromną dawką wiedzy, która przyda im się w skalnych i górskich przygodach.
I to by było na tyle – 9.edycja Ligi Tradowej dobiegła końca. Kto doczytał do tego miejsca, ten sam może stwierdzić, że było to huczne świętowanie, na miarę wspinaczkowego festiwalu. Dziękujemy wszystkim, którzy wzięli udział w tegorocznej Lidze i walczyli dzielnie do końca z drogami i o punkty. Dziękujemy wszystkim obecnym na Finale w Mniszkowie – bez waszej obecności, ta impreza by się nie udała! Ogromne podziękowania dla każdego, kto zaangażował się w pomoc przy organizacji, zarówno Ligi jak i Finału!
Wiemy z tajnego źródła, że ruszyły prace nad kolejną, już 10. edycją Ligi Tradowej WKW. Jubileuszowa edycja zobowiązuje, więc możecie się spodziewać, że będzie dobrze, a nawet bardzo dobrze. Startujemy w kwietniu i ponownie spotykamy się w Stodole w Mniszkowie na Finale w dniach 17-19 października. Rezerwujcie sobie już czas w kalendarzach!
Dziękujemy!
Natalia i Krzysztof
https://wkw.org.pl/wp-content/uploads/2024/10/34-zakonczenie_ligi_2024.jpg17071280WKW/wp-content/uploads/2022/10/wkw_transparent.pngWKW2024-10-25 09:37:482024-10-25 10:15:38Finał Ligi Tradowej 2024 [relacja]
Celem trzytygodniowego wyjazdu na wyspę Karpathos w Grecji (sierpień/wrzesień 2024) była eksploracja potencjału wspinaczkowego i otwarcie jak największej liczby nowych sportowych dróg wspinaczkowych. Za główne założenie stawiałam sobie otwarcie nowej drogi wielowyciągowej.
Z przyjemnością informuję, że wszystkie założone cele udało się zrealizować. Podczas wyjazdu udało się otworzyć:
Andrzej 5b, sektor Baywatch – droga otwarta w ramach szkolenia z otwierania sportowych dróg wspinaczkowych dla Antka Kowala
Anna 5c, sektor Baywatch – droga otwarta w ramach szkolenia z otwierania sportowych dróg wspinaczkowych dla Antka Kowala
Winsla 6b, sektor Achata – przebicie drogi
Tesseract 8a+, sector Grotto de Finiki
Maui 5b, sektor Tomaninu – droga otwarta w ramach szkolenia z otwierania sportowych dróg wspinaczkowych dla Niki Szafrańskiej
Mona 5a, sektor Tomaninu – droga otwarta w ramach szkolenia z otwierania sportowych dróg wspinaczkowych dla Niki Szafrańskiej
My Artemida 7a+, 5 wyciągów, 150m – akcja solo ground-up
Ponieważ Karpathos jest mi już dosyć dobrze znane, obijanie nowych dróg zaczęło się prawie od razu od mojego przylotu. Tak się złożyło, że kilka dni przed wyjazdem nabawiłam się kontuzji palca więc cała uwaga skupiła się na eksploracji a nie na wspinaniu.
W pierwszym tygodniu dołączył do mnie młody Wrocławski wspinacz Antek Kowal, który wykazał spore chęci do nauki otwierania nowych dróg. Po krótkim kursie teoretycznym razem otworzyliśmy (przy użyciu tytanowych kotew wklejanych) dwie łatwiejsze drogi w rejonie Baywatch: Andrzej 5b oraz Anna 5c.
W międzyczasie zaczęłam również pracę nad nową drogą w mojej ulubionej Grotto de Finiki. Podczas kilku sesji obijania solo w dachu powstała droga Tesseract o przybliżonej trudności 8a+. Droga nadal czeka na pierwsze przejście, więc nazwa oraz wycena mogą ulec zmianie.
.
Po wyjeździe Antka spędziłam kilka dni podchodząc pod większe ściany na wyspie Karpathos próbując jak najlepiej ocenić potencjał na otwieranie nowych dróg wielowyciągowych. Ostatecznie, zdecydowałam się na otwarcie ponad 150-cio metrowej drogi na ścianie w sektorze Eiar w rejonie Adia. Dostęp do tej ściany był zdecydowanie łatwiejszy niż do innych około 200m ścian na wyspie. Wysoka jakość skały i relatywnie łatwe dojście gwarantowały, że droga w tym sektorze będzie bardziej popularna niż na ścianach, które widziałam w innych części wyspy.
Jednak zanim zabrałam się za otwieranie drogi wielowyciągowej, zdecydowałam się na ponowne przeprowadzenie małego kursu z otwierania dróg, tym razem z Niką Szafrańską. W ramach kursu zdecydowałyśmy się na przebicie (wymianę asekuracji) na bardzo zardzewiałej i niebezpiecznej już drodze Winsla 6b w sektorze Achata Beach oraz na otwarcie dwóch nowych dróg na zapomnianej ścianie (nie istniała wcześniej w przewodniku) Tomaninu w rejonie Kastello: Maui 5b oraz Mona 5a. Rejon będzie umieszczony w następnej wersji przewodnika.
Ostatnie kilka dni wyjazdu to skupienie się na moim głównym celu i wzięcie się za obijanie drogi wielowyciągowej. Założeniem było otwarcie linii, która byłaby najtrudniejszą tego typu drogą na wyspie jednocześnie nie chciałam, żeby droga była za trudna. Z doświadczenia wiem, że trudne drogi wielowyciągowe nie cieszą się dużą popularnością. Przedział trudności jaki mnie interesował to 6C-7C.
Otwieranie drogi zajęło mi cztery pełne dni z jedną nocą spędzoną u podstawy ściany. Nie obyło się bez niespodzianek, które dodały pewnej pikanterii całej przygodzie. Moja pierwsza próba dotarcia do szczytu i obijania ‘od góry’ nie powiodła się, i po dwóch godzinach wspinaczki solo po bardzo niestabilnym terenie, ostatecznie wróciłam pod ścianę i zdecydowałam się na obijanie w stylu „ground -up”. Ponieważ cała inicjatywa odbyła się solo, zachowanie szczególnie wysokiego bezpieczeństwa było niezbędne. Na moje nieszczęście, drugiego dnia pracy, trafiłam na całkiem spory, kilkunastometrowy odcinek bardzo kruchej ściany. Sama nie wiem jakim cudem udało mi się przehaczyć tę część. Stresu było na tyle dużo, że po wbiciu łańcucha i po wpięciu się w niego z podekscytowania napłynęły mi łzy do oczu. Ostatecznie zdecydowałam się na zmianę tego odcinka i poprowadzenie go bardziej stabilnym terenem znajdującym się kilka metrów po lewej stronie.
Ostatniego dnia pracy, po namowie deweloperów którzy odwiedzili Eiar kilka lat wcześniej, ponownie zdecydowałam się na próbę dostania się do szczytu ściany piechotą, tym razem próbując znaleźć szlak z innej strony. Tym razem dojście nie było aż tak wymagające i po pewnym czasie zrzuciłam linę w miejscu, gdzie powinna znajdować się moja droga. Niestety, oszacowanie było błędne i po zjeździe okazało się, że nie tylko nie jestem w stanie wypatrzyć swojej linii, ale całkowicie nie mam pojęcia, gdzie się znajduję. Małpowanie do góry i kolejna próba w innej części ściany przyniosła dokładnie takie same efekty.
Zdając sobie sprawę, że jest to ostatni dzień przed moim wylotem do Polski, postanowiłam a) że trzeba sobie w końcu kupić drona, b) nie czasu na kolejną próbę zrzucania liny i muszę kontynuować obijanie w stylu „ground-up” bo, mimo że ta metoda ma wiele niedoskonałości, to przynajmniej przynosi jakieś efekty.
Ostatnie kilkanaście metrów drogi obijałam już całkiem po ciemku kończąc pracę około pierwszej w nocy. W następnej wersji przewodnika ukaże się nowa wielowyciągowa droga My Artemida 7A/7A+.
.
Linia na pewno wymaga jeszcze wyczyszczenia, więc ktokolwiek zdecyduje się na próbę pierwszego przejścia drogi, bardzo mocno zachęcam do zaopatrzenie się w kask. Droga to „open project”, a ja planuje na nią wrócić w następnym sezonie.
Aleksandra Przybysz
https://wkw.org.pl/wp-content/uploads/2024/10/karpathos-IMG_20240808_153148.jpg9581280WKW/wp-content/uploads/2022/10/wkw_transparent.pngWKW2024-10-22 09:10:542024-10-22 09:11:25Karpathos – eksploracyjny wyjazd Oli Przybysz [relacja]
W weekend 20 – 22 września ‘24 w czeskich piachach pojawiło się niespotykanie dużo polskich wspinaczy (bo aż 26 osób), a to za sprawą warsztatów wspinaczkowych zorganizowanych przez WKW. Osobiście miałam przyjemność w nich uczestniczyć i chciałabym się podzielić z wami swoim doświadczeniem z tego wydarzenia.
Spotkaliśmy się już w piątek wieczorem na campie w Adrspachu w wąskim gronie, większość ekipy dojechała dopiero w sobotę rano (w tym ja). Podzieliliśmy się na 3 grupy i do każdej był przydzielony jeden instruktor. Dwie grupy działały wspólnie pod okiem Mikołaja Winiarskiego i Tomka Olszewskiego. Trzecia grupa była wspierana przez Sławka Szlagowskiego. Ja należałam do grupy Mikołaja i Tomka w związku z tym zrelacjonuję wam nasze działania.
W sobotę wystartowaliśmy z parkingu przy restauracji Dvůr pod skalami – Bischofstein. W nawiasie bardzo fajne miejsce turystycznie, warte odwiedzenia choćby dla pięknego widoku na panoramę piaskowcowych turni, który się rozpościera z ruin dawnego zamku Bischofstein. Rejonik wspinaczkowy nazywa się Bisik i jest stosunkowo mały. Wspinanie jest na niewysokie max 30 m turnie. Zaletą tego rejonu są właśnie krótkie i różnorodne drogi, dobre na pierwszą przygodę z czeskim piaskowcem. Wiele turni się kładzie i dzięki temu ma łatwiejsze opcje wspinaczki. Poza tym królują tu rysy.
.
Poprowadziliśmy następujące drogi:
turnia “Skaut” drogi *Pionyrska stezka VIIb, *Voblaky – Varianta VIIIb oraz *Kamaradska VIIa
“Velka Basta” rysa *Vegetarianska VIIa
turnia “Kobra” droga *Jihozapadni Hrana horni varianta V oraz *Kobrik VIIa
“Kralikarna” rysa *Serkova spara VIIa
turnia “Trn” droga *Severovychodni stena V ze skokiem na turnie obok i rysa *Udolni VIIa
turnia “Ruze” rysa *Jihovychodni spara VIIa oraz *Stara cesta III
.
W niedzielę nasza część grupy udała się do Adrspachu zmierzyć się z dużo poważniejszymi drogami. W tych samych zespołach nasi instruktorzy dobrali pod każdy team odpowiednią drogę. Wcześniej omawiając ich specyfikę i asekurację.
Udało się wejść następującymi wariantami:
turnia “Yamaha” droga *Walkman VIIc
turnia “Babiccina Lenoska” droga *Petkova V
turnia “Vinnetou” droga *Stara cesta VIIa
turnia “orli Hnizdo” *Stara cesta V
turnia “Dzban” droga *Janebova VIIa
Wspinanie w Adrspachu sprawiło wszystkim ogromną satysfakcję, radość i niektórzy osiągnęli wręcz stan “ZEN”. Nie da się opisać uczucia wpięcia do kruha po przejściu 10 m komina albo rysy, gdy przelot jest hen daleko za nami. Do tego ten widok ze szczytu, który wynagradza trud wspinania w tak niekomfortowych psychicznie warunkach.
Dla tych, którzy z czeskimi piachami nie mieli styczności wyjaśnię, że panuje tu inna etyka wspinania i osobne zasady. Nie używamy magnezji, stałe przeloty (kruhy) są osadzane bardzo rzadko w miejscach, gdzie nie można się inaczej asekurować a jest ryzyko odpadnięcia. Asekurujemy się węzełkami, taśmami i ufonami. Nie wędkujemy i wspinamy się zespołowo, jedna osoba prowadzi druga idzie na drugiego. Po wejściu na turnie zjeżdżamy samodzielnie w dół. Przydaje się zatem lina 70 m, bo wystarcza na zjazd z wielu turni.
Jeden z uczestników warsztatów doświadczył odpadnięcia w trakcie prowadzenia drogi i niestety wyrwał ucho skalne, przez które miał przewiązaną taśmę jako punkt asekuracyjny. Zatrzymał się na niższym przelocie z węzła. Na szczęście nic się mu nie stało, a sprzęt zadziałał prawidłowo.
Na koniec chciałabym podziękować naszym instruktorom, którzy w miły i przyjacielski sposób poprowadzili te warsztaty. Dostaliśmy dużo bezcennych informacji na temat podstaw wspinania w piaskowcu, zwłaszcza w rysach. Mikołaj wykonał świetną pracę przy wyborze dróg, które były stosunkowo bezpiecznie, ciekawe i piękne. Szczegółowo nam je opisał i pomógł przygotować asekurację. Dostaliśmy mapki, topa i wszystkie potrzebne informacje.
Dodatkowo Tomek I Mikołaj cały czas czuwali przy nas sprawdzając, czy wspinamy się bezpiecznie i skutecznie. Osobiście jestem pod dużym wrażeniem ich spokoju i wesołego podejścia do wspinania. Atmosfera była luźna i pozytywna, co bardzo się przydało w uspokajaniu naszych emocji po trudnych drogach.
A dla tych, co też chcą spróbować tej przygody wspinania na piaskowcowe turnie zapraszam do współpracy z Mikołajem, Tomkiem i szkołą Tricamp oraz Sławkiem. A już za rok widzimy się ponownie w Adrszpaskim wspinaczkowym raju.
tekst: Ania Szymańska
https://wkw.org.pl/wp-content/uploads/2024/10/piachy0.webp15002000WKW/wp-content/uploads/2022/10/wkw_transparent.pngWKW2024-10-16 16:46:052024-10-16 17:25:02Piaskowcowe warsztaty dla członków WKW [relacja]
Zapraszamy na kolejną prelekcję dla członków WKW w środę(16.10.2024) o godzinie 19 w siedzibie klubu(Wrocław, Sokolnicza 40/1). Tym razem naszym prelegentem będzie Karol Adamski, który zabierze nas w świat najwyższych gór, w Himalaje.
Ze względu na słabą aurę rozpoczęliśmy w sobotę, zamiast planowego piątku, co pokrzyżowało plany kilku osobom, które niestety nie mogły do nas dojechać. Powiem tak… żałujcie!
Zakotwiczyliśmy w 9up i agroturystyce u Zwierza – dzięki Panowie za fajny czas! Jak na taki wypad przystało rozpoczęliśmy od imprezy przy ognisku. Niekończące się górskie opowieści, wymiany doświadczeń, same dobre słowa o naszych żonach :-), a potem Zdzichu na gitarze! Zeszło nam wiec prawie do 2 w nocy…
Poranny warun i nastroje zespołów walczących o „Złote Jebadełko” najlepiej opisuje ich nazwy… „Wszystko pod górkę”, „Zły warun” czy „Skalne glonojady”, to tylko niektóre z nich…
W każdym razie, ogarnęliśmy podział na zespoły i ruszyliśmy do boju. Powiem tak, dało się wspinać, ale nie było szalu:-) i w tym miejscu gratulacje za tradowe przejście za VI.1 dla Zdzicha i Stacha. Podobno ulepili dodatkowy chwyt z magnezji, ale komisja czystości stylu ich uniewninniła 🙂
Wróciliśmy do naszej bazy ok. 18:30, wyłoniliśmy zwycięzców, rozdaliśmy symboliczne dyplomy i ruszyliśmy na obiad do Mammarosy :-). Dwaj najtwardsi zawodnicy, Maciek i Marek, zostali do poniedziałku i w końcu zobaczyli co to słonce:-)
Poniżej wielcy wygrani zawodów o „ Zlote Jebadełko”: Łącznie wystartowało 7 zespołów dwójkowych lub trójkowych.
I miejsce – „Nie mamy pomysłu na nazwę” – 56,5 pkt.
II miejsce – „Holm Security” – 40 pkt.
III miejsce – „Skalne glonojady” – 34,5 pkt.
Ze swojej strony dziękuję wszystkim za przybycie. Tych, którzy dojechać nie mogli, zapraszam na przyszły rok – męskich wypadów nigdy za wiele :-).
Dzięki dla Zwierza i Maćka!
Piotrek Piotrowski
https://wkw.org.pl/wp-content/uploads/2024/10/chlopcy4.jpeg12001600WKW/wp-content/uploads/2022/10/wkw_transparent.pngWKW2024-10-12 05:46:362024-10-13 11:28:26Nasz męski event pt. „Chłopcy Tradowcy”
W niedzielę 28 lipca 2024 po południu spotkaliśmy się na parkingu na Palenicy Białczańskiej. Po rozdaniu klubowych koszulek udaliśmy się w górę w kierunku naszego obozu- bazy PZA na Polanie Szałasiska. Na miejscu ciepło przyjął i zakwaterował nas w namiotach taborowy Kuba – człowiek legenda tego miejsca.
Wieczór spędziliśmy wspólnie na integracji i wyborze celów wspinaczkowych na nadchodzący dzień. W poniedziałek zaczęliśmy prężnie działać. Część ekipy poszła na Mnicha, część na Kopę Spadową i dwa zespoły na Grań Żabiej Lalki. Spręż był na najwyższym poziomie, więc wszyscy wrócili ze zdobytymi celami. Szczęście nie dopisało jedynie Maćkowi i Sylwkowi, podczas zejścia doznali urazów nóg, co postawiło pod znakiem zapytania ich dalsze wspinanie podczas tego wyjazdu…
We wtorek znów obudziła nas lampa, więc kto sprawny, ten korzystał z dobrego warunu. I tym razem były zespoły, które wybrały się na Mnicha, Kopę i Czołówkę Mięgusza. Łupem Michała i Borka padło Zacięcie Kosińskiego, a Gosi i Marcina – droga Skłodowskiego.
Wszyscy wróciliśmy w świetnych nastrojach, więc wieczorna integracja udała się wyśmienicie i trwała do późnych godzin nocnych. Środa znów słoneczna! Większość twardo ruszyła cisnąć drogi, a tylko kilka osób zostało w obozie na zasłużony rest lub rehabilitację. Tego dnia Arkowi i Profesorowi udało się zrobić Schody do nieba na Kazalnicy Mięguszowieckiej. Działaliśmy też na Czołówce Mięgusza, gdzie Kamila z Afro pokonali Greystone, a szybka trójka Marta, Kevin, Dominik – Starek-Uchmański z nieplanowanym kreatywnym wariantem za ok. VII.
Wieczorem śmiechom i pogaduchom nie było końca, tym bardziej, że dołączyła do nas zaprzyjaźniona ekipa, która wspomogła zbolałe osoby profesjonalnymi masażami 🙂 . W czwartek zapowiadane były opady, więc większość grupy postanowiła zrobić rest, którym tak naprawdę zakończyła wyjazd, bo pogoda miała już całkiem popsuć się od piątku.
Tylko Asia i Dominik twardo wybrali się na Czołówkę Mięgusza, gdzie udało się im zrobić kombinację Szarego Zacięcia z Greystone. Na szczęście deszcz zaatakował dopiero w zjazdach 🙂 Pogorszenie pogody i zapowiadane silne opady zmusiły nas do skrócenia zgrupowania, jednak te 4 intensywne dni wspinania i integracji dały nam porządny zastrzyk energii i endorfin. W końcu w Tatrach o 4 pełne dni lampy niełatwo!
Podziękowania dla świetnej ekipy, w której, poza chęcią wspinu, nie zabrakło życzliwości i wsparcia w stosunku do mniej doświadczonych czy poszkodowanych współuczestników. Przebywać z takimi ludźmi to naprawdę czysta przyjemność 🙂
Na przełomie czerwca i lipca ekipa WKW w składzie: Aga Kania, Andrzej Sendecki, Piotr Matuszkiewicz i Łukasz Ślęzak, działała na gruzińskim Kaukazie.
Impuls do planowania wyjazdu dała Aga. Szczur poparł pomysł swoim kaukaskim doświadczeniem z wcześniejszych podróży. Rutek, chargé d’affaires doradcy wyprawy, zasugerował możliwości i opcję.
Za główny cel obieramy Uszbę Północną, drogą klasyczną 4696m n.p.m. (rosyjska wycena 4B). Największe wyzwania przed nami to działanie w izolacji, duże połacie relatywnie łatwego terenu w znacznej ekspozycji, długi i uszczeliniony lodowiec, a także zmienna, trudno przewidywalna pogoda.
Ramowy plan wyjazdu został stworzony. Kupiliśmy bilety… i w drogę.
Z Kutaisi podejmuje nas kurier, który ma przewieźć nas do Mestii, pomóc załatwić formalności związane z działaniem w strefie przygranicznej i pomóc w zakupie gazu.
Podróż mija sprawnie. Nierówności gruzińskich dróg i fantazję lokalnych kierowców łagodzimy lokalnymi napitkami.
Na drodze do załatwienia formalności ze Strażą Graniczną staje nam legendarna gruzińska gościnność. Postanawiamy obowiązki odłożyć na dzień późniejszy.
Kolejnego dnia rejestrujemy swoją obecność w lokalnym GOPRze. Nie udaje się natomiast załatwić pozwolenia od Straży Granicznej. Okazało się, że trafiliśmy do niewłaściwej strażnicy.
Od ratowników dowiadujemy się, że na naszej drodze jest jeszcze dużo śniegu. Na razie nie wiemy co to właściwie znaczy. Ja się mocno martwię, że nie mamy rakiet śnieżnych. Później się okaże, że zupełnie niepotrzebnie. Uzupełniamy zapasy i gaz, który bez trudu można dostać w Mestii.
Kolejnego dnia wyruszamy na wyjście aklimatyzacyjne. Celem jest okoliczny 3-tysięcznik – Gul-1.
Z Mestii ruszamy na lekko. Droga wiedzie przez malownicze Jeziorka Koruldi. Do celu docieramy wczesnym popołudniem. Ze szczytu rozpościera się niesamowity widok na Uszbę. Okolice wierzchołka są płaskie, więc bez problemu znajdujemy miejsce na namioty.
Popołudnie i noc spędzone na ok. 3tyś daje nam wstępną aklimatyzację. Rano niespiesznie się zbieramy. Uszba cały czas bacznie nas obserwuje.
Po zejściu do Mestii, dzień odpoczynku schodzi nam głównie na eksplorowaniu lokalnej kuchni.
Następnego dnia przejeżdżamy do Mazeri – wioski, z której rozpoczyna się podejście pod uszbiański lodowiec.
Po drodze załatwiamy formalności na posterunku Straży Granicznej. Nasza obecność zostaje zarejestrowana, dostajemy też papierowe zezwolenie. Wszystko odbywa się w miłej i luźnej atmosferze, niemniej obowiązek jest obowiązkiem. Pozwolenie będzie później sprawdzone.
Zostajemy poczęstowani bardzo dobrymi gruzińskimi słodyczami. Odwzajemniamy się „małpką” przywiezioną z Polski.
Umawiamy z naszym gospodarzem godzinę startu. I jesteśmy gotowi.
Kolejnego dnia rano ruszamy. Plecaki lądują na grzbietach koników, na chwilę udaje się to również Adze.
Początkowo podejście mija szybko. Zatrzymujemy się co chwilę, żeby przewodnik koni – Roman, mógł złapać oddech. Po drodze mijamy post Straży Granicznej. Strażnicy tylko pytają, czy mamy permit. Koniki dowożą nas na ok 2700m, później wory trafiają na nasze plecy.
Wznosimy się żmudnie metr po metrze. Towarzyszy nam przepiękny widok na wodospad Shdugra. Plecak ciąży, słoneczko praży. Część ekipy decyduje się na założenie ciężkich butów jeszcze przed wejściem na lodowiec. Wszystko po to, żeby się maksymalnie odciążyć.
Lodowiec jest bardzo długi – jakieś 6-7km.
W połowie drogi pierwsza niespodzianka. Na lodowcu nie jesteśmy sami. Mija nas ekipa Basków. Droga klasyczna o tej porze roku jest raczej rzadko chodzona, więc szansa na spotkanie innych zespołów była raczej jak trafienie szóstki w totka… a przynajmniej piątki.
Druga niespodzianka jest mniej niespodziewana. Baskowie zajmują swoimi namiotami platformę, którą my również rozważaliśmy jako potencjalne miejsce biwakowe. Sytuacja jest tym mniej komfortowa, że zaczyna padać deszcz.
Nasz plan, żeby biwakować na wysokości ok 3800m, wydaje się mocno nierealny. Podchodzimy jeszcze kilkaset metrów już w pełnym deszczu i rozbijamy się w pierwszym dogodnym miejscu na lodowcu (ok. 3200m n.p.m.). Rozbijamy się w pośpiechu i próbujemy schronić przed deszczem.
To jest ten moment, kiedy decyzja o tym, żebyśmy z Andrzejem mieli osobne 2-os namioty, wydaje się bardzo trafna. Trochę więcej do niesienia, ale komfort robienia dowolnego bałaganu w namiocie jest bezcenny (zwłaszcza przy mokrych ciuchach).
Po średnio komfortowej nocy (wszystko mokre lub zawilgocone), niespiesznie zbieramy się do dalszej drogi. Zostawiamy duży depozyt i już ze znacznie mniejszymi worami zaczynamy podchodzić.
Nasz cel na dzisiaj to Uszba Plateau na wysokości 4200 metrów. Mamy do przejścia 1000m przewyższenia w trudnym i stromym lodowcu. Początkowo sprawnie nabieramy wysokości.
Im wyżej tym wolniej, głównie przez konieczność ostrożnego przekraczania szczelin lub obchodzenia ich po skale.
Okazuje się również, że lodowiec bardzo szybko dostaje dużo słońca. Końcowe metry wleką się niemiłosiernie. Słońce daje się we znaki, śnieg jest brejowaty. Jeden krok w dół… dwa w górę…
W końcu docieramy na upragnione Uszba Plateau. Miejsce jest bardzo dogodne do biwakowania.
Sprawnie ogarniamy obóz. Reszta dnia upływa pod znakiem gotowania i picia. Poprzez inReach’a dostajemy kolejne aktualizację pogody. Następny dzień zapowiada się obiecująco.
Po zaskakująco dobrze przespanej nocy, zbieramy się do natarcia. Zdecydowaliśmy, że ze startem chcemy poczekać na brzask, tak, aby pierwszych fragmentów drogi nie iść po ciemku. Początek to łatwe, ale bardzo strome pola śnieżno-lodowe.
Baskowie, wystartowali za wcześnie i czekają przy naszych namiotach na pierwsze promienie słońca.
Bez problemów przechodzimy przez Poduszkę i atakujemy pierwsze trudności – Skały Nastenki. Jest to ścianka lodowa wyprowadzająca na małą skalną grań. Lód jest bardzo twardy, przykryty warstwą śniegu.
Prowadzący ma nieznacznie łatwiej, bo bardziej idzie po śniegu niż po lodzie. Z drugiej strony, musi dokopać się do lodu, żeby założyć asekurację. Okazuje się, że tylko Andrzej ma dziabkę z łopatką. Pozostali kopią czym mają.
Po wyjściu z lodu wchodzimy na skalną grań. Grań jest łatwa, ale bez asekuracji… nie mamy friendów.
Sprawnie przechodzimy trudności i zaczynamy wspinać się 70º polami lodowymi. Szybko nabieramy wysokości. Warunki są praktycznie idealne. W międzyczasie otrzymujemy aktualizację pogody. Popołudniu możliwa jest burza. No cóż… szybciej wspinać się nie da… Będziemy decydować później.
Wyjście z pól lodowych na grań sprawia nam sporo trudności. Teren jest bardziej spionowany, a lód jest bardzo twardy. Główna grań jest już na wyciągnięcie ręki, a tam już będzie dużo łatwiej.
Dość niespodziewanie lód przechodzi w kiepskiej jakości, pudrowaty, przepadający śnieg. Wychodzimy na grań i… mijamy się z wycofującymi się Baskami. Warunki na grani są bardzo słabe. Jest mocno zaśnieżona.
Śnieg jest bardzo kiepskiej jakości, praktycznie uniemożliwiając sprawne i bezpieczne wspinanie.
To jest właśnie ta duża ilość śniegu o której wspomniał ratownik kilka dni wcześniej. Do szczytu mamy teoretycznie tylko ok 200m w pionie, ale grań jest długa. Nad nami wisi również widmo nadchodzącej burzy. Z bólem serca zarządzamy odwrót.
Pierwszy zjazd robimy z szabli, kolejne już z Abałaków. Bez problemów docieramy do Poduszki. Pomimo tego, że nie byliśmy na szczycie, daje o sobie znać zmęczenie.
Namioty widać już w oddali, a przed nami jeszcze jeden łatwy, ale nieasekurowalny odcinek.
Szczęśliwie docieramy do namiotów.
Następnego dnia zbieramy się do zejścia. Po południu ma przyjść załamanie pogody. Okazuje się, że w ciągu ostatnich dwóch słonecznych dni, lodowiec bardzo się zmienił. Miejscami na nowo szukamy przejścia.
Na lodowcu mijamy resztki obozu – prawdopodobnie chorwackiej wyprawy z lat 70-tych. Wspinacze zostali wymieceni z lawiną ze ściany. Dwa ciała odnaleziono dopiero w 2013 roku. Lodowiec niechętnie oddaje to co wcześniej zagarnął.
Perspektywa jedzenia i przysłowiowej „piany” wcale nie przyspiesza zejścia. Wybór drogi przez rumosz jest zdecydowanie mniej wygodny i optymalny w porównaniu z drogą podejściową. Ma to swoje zalety.
Szczur znajduje fantastyczny artefakt – stalowy, rak, pewnie z połowy ubiegłego wieku. Świetna pamiątka.
Zmęczeni docieramy do postu Straży Granicznej. Tym razem musimy pokazać permit. Słowne zapewnienia nie wystarczą. Zostajemy poczęstowani pyszną miętową herbatą i winem. Poczęstunek generuje nowe pokłady sił. Docieramy do doliny, idealnie w czas.
Przy pierwszych zabudowaniach rozpoczyna się burza z gradem, która trwa przeszło godzinę.
Burze na Kaukazie to zupełnie inne doświadczenie.
Teraz praktycznie każdego popołudnia przechodzą intensywne burze. Dla nas to koniec wspinania. Pozostałe dni wykorzystujemy na zwiedzanie i relaks.
Specyfika i powaga działania na Kaukazie jest zupełnie inna niż w Alpach. Na Uszbie trudno trafić w warunki. Na początku lipca, lodowiec i pola lodowe są w relatywnie dobrych warunkach, grań natomiast – w bardzo wątpliwych.
W sierpniu – grań jest skalna, ale pola lodowe są znacznie trudniejsze, a lodowiec jest po prostu loterią.
Wyjazd ostatecznie kończymy „na tarczy”, ale doświadczenia zebrane na pewno zaprocentują. Dla mnie to na pewno przywitanie z Kaukazem, a nie pożegnanie. Jestem pewny, że ekipa już knuje plany na następny sezon.
Bardzo dziękujemy, wszystkim zaangażowanym, za wsparcie, a szczególnie:
Rutek – doceniamy wszystkie wartościowe rady i wsparcie sprzętowe.
Krzysiek – dzięki za prognozy pogody. Bardzo się przydały.
tekst – Łukasz Ślęzak
https://wkw.org.pl/wp-content/uploads/2024/10/0-uszba-scaled.webp11512560WKW/wp-content/uploads/2022/10/wkw_transparent.pngWKW2024-10-02 08:21:522024-10-02 08:21:53Uszba – czyli w kraju psów, krów i koni…
Przerośnięta Jura lub Jura na koksie – te hasła towarzyszyły nam podczas wrześniowego zgrupowania w austryjackiej dolinie Höllental. Sam rejon, z pozoru przypominający Jurę Krakowsko-Częstochowską, pozytywnie zaskoczył nas różnorodnością formacji oraz ilością dróg o różnych stopniach trudności. W dolinie dominuje głównie sportowe wspinanie wielowyciągowe, jednak dlugość dróg sprawia, że przy wyborze odpowiednich celów, można zaplanować naprawdę ciekawe przejścia o górskim charakterze. Jednym słowem, jest to rejon marzenie, w którym każdy znajdzie cos dla siebie.
W dniu przyjazdu meldujemy się w schronisku Weichtalhaus, które znajduje się niedaleko wejścia do pobliskich dolinek i dlatego stanowi świetną bazę wypadową bez koniecznosci poruszania się samochodem. Miejsce pełne uroku nie tylko przez wzgląd na lokalizację. Atmosfera panująca w obiekcie, życzliwa obsługa i kuchnia oferująca kosmicznych rozmiarow Wiener Schnitzel czy zupę dyniową, sprawiają, że warto sie tu zatrzymać nie tylko na wspin.
Po zameldowaniu integrujemy się do późnych godzin wieczornych i planujemy cele wspinaczkowe na kolejny dzień, który pogodowo zapowiada się super. Prognozy jak na zamówienie – trzy z czterech zaplanowanych dni zgrupowania były słoneczne i prawie bezchmurne (na ostatni dzień spuśćmy kurtynę milczenia:D)…
Pierwszego dnia, nie tracąc czasu na rozwspin, wypoczęci i pełni zapału wyruszamy w pobliskie dolinki. I tu dla niektórych zderzenie z rzeczywistością i „przypominajka”, że jednak znajdujemy się w rejonie górskim, a rozeznanie podejścia i logistyka z tym związana liczą się zawsze, nawet jeśli rejon znany jest z krótkich podejść. Znajdowanie dróg od góry, czy telefony do znajomych działających na drogach obok, okazały się być skutecznie, ale na pewno nie jest to optymalna opcja podejścia pod ścianę. Lesons learned i już na kolejne dni dokładniej analizujemy wybrane cele wspinaczkowe. Mimo przeszkód, dzień owocuje w solidne przejścia, w tym najdłuższą drogę wyjazdu – 15 wyciągową Durststrecke o długości 600metrow!
Drugiego dnia zgrupowania nie zwalniamy tempa i dalej prężnie działamy. Przygodowo, bo po zmierzchu i w świetle czołówek, łupem pada najtrudniejszy wyciąg wyjazdu w wycenie 8- na drodze Die nächste Stufe. Po wspinie zasłużona integracja w schronisku, dużo śmiechu, dużo anegdot, wiwaty i oklaski dla powracających zespołów. Nawet śpiewane było, tak nam się integracja udała 😉
Trzeci dzień to dla większości kolejny dzien zmagań na drogach wielowyciągowych. Głównym celem stał się pobliski Wachthüttelturm i polecana droga Via Helma, która tego dnia biła rekordy popularnoslści dzięki wrocławskiej ekpie. Nieliczni zdecydowali się odpuścić wspianie i odpocząć na brzegu wijącej się w dolinie, krystalicznie czystej rzeki Szwarza. Z racji załamania pogody, które miało nadjeść nazajutrz, trzeci dzień był także dniem wyjazdu i powrotu do domu.
Dla wielu z nas był to pierwszy kontakt z austryjackim Höllental i zapewne nie ostatni. Wyjazd ten dostarczył nie tylko wielu wrażen, ale również ważnych lekcji dotyczących logistyki i przygotowania w kontekście wspinaczki wielowyciągowej.
Podczas zgrupowania działało 8 zespołów, przewspinalismy ponad 4600 metrów w pionie i załoilismy 19 dróg. Jest moc!
https://wkw.org.pl/wp-content/uploads/2024/09/a1.webp4101080Szczepan Pawelec/wp-content/uploads/2022/10/wkw_transparent.pngSzczepan Pawelec2024-09-24 15:55:132024-09-24 15:55:13Höllental, czyli Jura na koksie.
Sączący, letni deszcz pada na ulice i chodniki gdy z trudem wychodzę z hali dworca głównego w Krakowie. Wyszukuje wzrokiem Wojtka, którego zaraz powinienem tutaj spotkać. Wokół mnie jest poruszenie, panuje duży ruch, w końcu nadal trwają wakacje, w dodatku jest dziś piątek. Za 3 godziny mamy wylot, chciałbym już powoli zmierzać na lotnisko, boję się kolejek albo korków. Przed nami długa droga, a to jest zaledwie jej początek, głupio byłoby się spóźnić na lotnisko. Niosę dwa duże bagaże, ich ciężar może stanowić z 2/3 mojej wagi co sprawia, że poruszanie się z nimi jest bardzo męczące, staję więc pod jakąś wiatą i obserwuję. Z jednej z taksówek wysiada po chwili Wojtek, nie podchodzę jeszcze do niego, patrzę tylko przez chwilę, zanim on sam mnie zauważy. Pojawia się refleksja, że zaraz zostawię ten bezpieczny i obyty świat na rzecz długiej drogi, niedogodności i stresu. Mam obawy czy damy radę, czy jesteśmy gotowi. Cieszę się gdy wyjeżdżam na wyprawę tak samo jak cieszę się gdy z niej wracam. Jest to chyba część logiki w tym całym wspinaniu i wyprawach. Wystawiamy się wspólnie na trudności i niebezpieczeństwa by później będąc już z powrotem w domu, cieszyć się choćby ciepłym prysznicem. Po chwili wracam do tego co tu i teraz i wołam Wojtka. Bierzemy ubera na lotnisko gdzie spotykamy się już z Piotrkiem. Ten sam skład co w zeszłym roku, ten sam kierunek. Będzie dobrze, wszystko się uda, niepewność pryska.
Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe „klient nasz pan” oraz „czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka. Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać. Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom. Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin. Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i „kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę. Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty. Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego. Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie „trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.
Sączący, letni deszcz pada na ulice i chodniki gdy z trudem wychodzę z hali dworca głównego w Krakowie. Wyszukuje wzrokiem Wojtka, którego zaraz powinienem tutaj spotkać. Wokół mnie jest poruszenie, panuje duży ruch, w końcu nadal trwają wakacje, w dodatku jest dziś piątek. Za 3 godziny mamy wylot, chciałbym już powoli zmierzać na lotnisko, boję się kolejek albo korków. Przed nami długa droga, a to jest zaledwie jej początek, głupio byłoby się spóźnić na lotnisko. Niosę dwa duże bagaże, ich ciężar może stanowić z 2/3 mojej wagi co sprawia, że poruszanie się z nimi jest bardzo męczące, staję więc pod jakąś wiatą i obserwuję. Z jednej z taksówek wysiada po chwili Wojtek, nie podchodzę jeszcze do niego, patrzę tylko przez chwilę, zanim on sam mnie zauważy. Pojawia się refleksja, że zaraz zostawię ten bezpieczny i obyty świat na rzecz długiej drogi, niedogodności i stresu. Mam obawy czy damy radę, czy jesteśmy gotowi. Cieszę się gdy wyjeżdżam na wyprawę tak samo jak cieszę się gdy z niej wracam. Jest to chyba część logiki w tym całym wspinaniu i wyprawach. Wystawiamy się wspólnie na trudności i niebezpieczeństwa by później będąc już z powrotem w domu, cieszyć się choćby ciepłym prysznicem. Po chwili wracam do tego co tu i teraz i wołam Wojtka. Bierzemy ubera na lotnisko gdzie spotykamy się już z Piotrkiem. Ten sam skład co w zeszłym roku, ten sam kierunek. Będzie dobrze, wszystko się uda, niepewność pryska. Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe „klient nasz pan” oraz „czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka. Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać. Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom. Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin. Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i „kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę. Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty. Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego. Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie „trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.
*Kołpak – (tur. kalpak) – stożkowate nakrycie głowy złożone ze zszytych z sobą, zwężających się ku górze klinów. Pochodzenie jego jest wschodnie, tureckie lub perskie. Powszechnie używane w Kirgistanie.Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe „klient nasz pan” oraz „czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka. Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać. Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom. Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin. Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i „kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę. Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty. Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego. Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie „trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.
*Kołpak – (tur. kalpak) – stożkowate nakrycie głowy złożone ze zszytych z sobą, zwężających się ku górze klinów. Pochodzenie jego jest wschodnie, tureckie lub perskie. Powszechnie używane w Kirgistanie.
Lot wybieramy ekonomiczny, po kosztach. Pegazus z Krakowa do Ankary, Ajet dalej do Biszkeku, stamtąd Tezjet do Batken. Poszło naprawdę sprawnie. Tam zakupy, nocleg i rano ruszamy jeepem w góry. Nasz agent, Batkien Travel Service, wyrobił nam pozwolenia na działania przygraniczne. Są one następnie szczegółowo sprawdzane przez zamaskowanego żołnierza z kałaszem na pierwszej kontroli granicznej którą mijamy. Przejazd trwa ok 4 godzin ale czujemy się wytrzęsieni bardziej niż po locie kirgiską linią lotniczą. Droga przez góry wiedzie dookoła, gdyż wjazd do doliny Karavshin blokuje skutecznie Tadżycka enklawa Vorukh. Po dojeździe i wypakowaniu naszych rzeczy, kierowca żegna się z nami i odjeżdża. Lokalnymi przewodnikami jest dwóch młodych mężczyzn, których wiek ciężko ustalić, czekają na nas na końcu drogi. Z umówionych i opłaconych z góry 3 koni, oferują jednego, co spotyka się z brakiem naszej akceptacji. Negocjujemy nerwowo jak west-mani, nakłaniając ich do działania. Tłumaczymy, że mamy 160 kg sprzętu i jedzenia, jeden koń to za mało i w ogóle to zapłaciliśmy i nie mamy czasu czekać. Oni są natomiast kompletnie innego świata. Gdy nie wiedzą co powiedzieć, siadają lub kładą się i odwracając wzrok milczą. To tak jakby nas świat ścierał się w teraz z ich. Westowe „klient nasz pan” oraz „czas to pieniądz” konfrontuje się z prostym życiem w górach oraz innym podejściem do czasu. Inne wartości, jakby niematerialne. Mamy dokładnie 19 dni, oni zdaję się, że nie liczą czasu, albo tak mi się tylko wydaje. Dzień zwłoki dla nas to dramat, dla nich być może bez różnicy: czy będzie dziś czy jutro? Nie gonią tak jak my, żyją na spokojnie, nienerwowo. W końcu daję się im nasz upór we znaki i bez entuzjazmu pakują w milczeniu nasze wory na zamówione 3 konie. Czwartego objuczają towarami takimi jak ziemniaki czy owies. W plecaki wyglądające jak torby włóczykija, pakują wytłoczki z jajkami i ruszamy. Droga przed nami jest długa, ponad 20 kilometrów. Ciągnie się i dłuży, zwłaszcza, że jest sporo postojów, to dla konia, to na modlitwę, to na coś innego. Na szczęście są mosty, bo na filmach i w relacjach widzieliśmy przeprawy przez rwącą rzekę. Czytałem też o takim przypadku, że woda porwała bagaże, a nawet konia z przewodnikiem, którzy w konsekwencji utonęli. Do bazy dochodzimy bez przygód wieczorem. Wita nas radośnie Sebastian, z pochodzenia Szwed z Geteborga. Obecnie żyje w Oslo i pracuje tam na ściance. Krótka wymiana informacji, co robili, jaki warun, jak ich zagubiony bagaż, jakie dalsze plany. Dowiadujemy się, że Elias, jego przyjaciel z Finlandi jest od 2 tygodni chory na zatrucie. Rozbijamy namioty, poimy się herbatą i idziemy spać, licząc, że nas to nie spotka.
Rano jest lampa, zresztą tak jak wczoraj. Pojawia się problem wody, nasza czysta się skończyła, a w rzecze płynie coś pomiędzy kawą z mlekiem a herbatą. Przesączamy ją najpierw przez buffa, klnąc, że nikt z nas nie pomyślał o porządnym filtrze. W poprzednim roku wodę piliśmy prosto z wodospadu, który był zaraz przy basecampie. Teraz trzeba chodzić w górę doliny, woda ma być tam niby lepsza. Pierwsze dwa wymarsze kończą się nieskutecznie, pijemy wodę z piaskiem z rury przy campie. Gotuję ją albo chloruję, jest obrzydliwa, a u mnie i tak zdążyły się już pojawić problemy żołądkowe. Następne dni upłyną mi na bieganiu do wychodka lub nerwowym szukaniu półki w ścianie. Niestety ale tak już jest mimo, że dopiero co przyjechałem. W zeszłym roku obyło się szczęśliwie bez większych problemów jelitowych, nie licząc Wojtkowych rewolucji na ostatniej drodze wyjazdu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale nie chcemy tracić za dużo dni wiec ruszamy o 11 na wspinanie. Podejście trwa zaledwie 15 minut, większego komfortu nie można sobie wymarzyć. Wbijamy się w drogę La Bolla, lokalny odpowiednik buli. Droga ma 300m, trudności do 6b ale to drugi wyciąg za 6a sprawia nam, a dokładnie Piotrkowi, najwięcej problemów. Połogi teren, bez możliwości asekuracji, nie licząc radzieckiego bolta nad którego trzeba było wyjść ok 6-8 m po skosie, na szczęście okazał się łaskawy. Nie chciałbym zaczynać wyjazdu sporym lotem, który najprawdopodobniej skończyłby się złamaniem lub obiciem. Można w taki sposób rozpocząć i zarazem zakończyć przygodę pierwszego dnia. Dalej idzie gładko, meldujemy się na szczycie Buttress of Centra Pyramid 3400m około godziny 16, a o 18 jesteśmy w basecampie. Nieźle, myślę sobie. Dzień później podbudowani naszym wczorajszym sukcesem, wstajemy przed świtem i po szybkim śniadaniu podchodzimy pod Petite Tour 3500m. Wbijamy się w Voie de droite TD+ 6c, którą również przechodzimy OS. Kluczowy wyciąg to czujne zacięcie, siłowy daszek i ciągowa rysa. W końcu klinowanie, przecież Karawszyn to Yosemity Azji, jak zwykło się powtarzać, muszą więc być rysy. Wiem, że ta droga to dopiero preludium tego co nastąpi na Slesowie. Delektuję się pięknymi rysami, prowadząc cruxa w eksponowanym terenie. Z namiotu wyszliśmy o 6.30, wracamy o 16. Dobry czas napawa nadzieją na szybkie działanie na kolejnych celach. Byleby tylko pogoda i ta cholerna sraczka pozwoliły normalnie działać.
Następny dzień restujemy w campie, jemy i pijemy, słuchamy z zainteresowaniem podcastów historycznych, które serwuje nam Piotrek. W Ala Archa, w zeszłym roku oglądaliśmy serie o rzymskim imperium, teraz natomiast tematyka to druga wojna światowa oraz szpiedzy. Pogoda się psuje i pada, ścianami płyną wodospady. Mamy resta więc to nic takiego, ale obawy czy droga zdąży wyschnąć do jutra nieustannie towarzyszą naszym rozmowom.
Nowy dzień, wstajemy i ruszamy znów przed świtem, tym razem celem jest słynna Pierestrojka crack na piku Slesowa 4240m. Powiedzieć, że to klasyk rejonu to jak nie powiedzieć nic. To turbo klasyk – tutejsze must do do odhaczenia. Pierwsze 3-4, wyciągi, o wycenie do 5c, wyprowadzają na Pamir Pyramid 3700. Meldujemy się na przełęczy po 3,5 godzinie od startu w drogę. Żaden z nas, wcześniej nie wspinał się z haulbagiem, dlatego holowanie zajmuje więcej czasu niż by mogło. Świnia haczy się i klinuje przy każdej okazji, teren nie jest pionowy, a niektóre fragmenty trzeba pokonywać z nią na plecach. W ścianę bierzemy 18l wody, jedzenia na 3 dni, biwak i ogólnie dużo sprzętu. Wór jest więc wypchany, a drugi i trzeci i tak niosą małe plecaczki czyszcząc wyciąg. Z przełęczy zaczyna się dopiero właściwe wspinanie. Najpierw 6b z płytką wyprowadza do rysy, którą będziemy wspinać się przez kolejne kilkaset metrów. Następne 5 wyciągów to długie, ciągowe wspinanie po najlepszym granicie jaki można sobie wyobrazić. Nie ma mowy o wyślizgu, czy słabej asekuracji. Przelot kładziesz gdzie chcesz, a szorstkość ściany jest rewelacyjna. Rysa piękna, siadają kliny, dłonie, pięści. Tego dnia Wojtek ma urodziny, oferujemy mu więc, że może prowadzić splitera w ramach prezentu, z czego z przyjemnością korzysta. Wyceny 5c spokojnie podniósłbym o stopień w górę, nie było to bardzo trudne, ale trzeba się wspinać bo trudności trzymają. Wór przestał się wreszcie haczyć. Oprócz wspomnianej rysy, ściana jest gładka, co jakiś czas tylko świnia przeleci wahadłem na lewo, gdzie załamuje się nieco ściana, i sprawia nam kłopoty. Wojtek oddaje prowadzenie przed daszkiem za 6b, przechodzę go sprawnie i robię stan przed offwidem za 6b/c. Ściągam chłopaków myśląc jak to teraz będzie. Największego cama mamy #5, a przydałaby się #6. Idę więc przez pierwszych kilka metrów bez sensownej asekuracji, ale w końcu siada ta piątka. Wyciąg ma 60m a ja przesuwam mojego camalota co jakiś czas wynajdując inne miejsca do założenia asekuracji. Dochodzę w końcu na półkę. Słońce znika już za górami, ściągamy świnię i szykujemy się do biwaku. Miejsca nie tak dużo jak liczyliśmy, ale rozkładając się wzdłuż każdy śpi w miarę na płasko. Po nocy, która była dość wietrzna, czujemy się całkiem dobrze i wypoczęci, choć 8 stopni nie zachęca do wspinania, zwłaszcza czując sztywne palce po wczoraj. Piotrek, naszym niepisanym zwyczajem rusza prowadzić pierwszy wyciąg który jest kolejną przerysą za 6b/c. Pada ona ładnie od strzału. Potem ciut łatwiej i siłowy daszek za 6b. Po kilku wyciągach dochodzimy do cruxa za pierwsze 7a. Wygląda łatwiej niż jest w rzeczywistości. Ciągowe wspinanie w klinach na palce i wyjeżdżające stopnie. Potem mały baldzik i wyjściowe, czujne zacięcie. Wspinam to sajtem i krzyczę radośnie meldując się w kolejnym stanie. Następne 7a wspina Wojtek, wyjeżdża mu noga i leci z wrzaskiem pod okapik. Klnie na czym świat stoi. Nie wiemy ile jeszcze czasu zajmie nam droga do końca, dlatego Wojtek nie decyduję się na kolejną próbę. Ściąga się po locie i przechodzi boulder w stylu A0. Reszta drogi wcale nie odpuszcza, szóstki b i c są nadal nad nami, ale nagle łapię nieziemskie flow. Przejmuję prowadzenie i prę w górę. Mam wrażenie, że pokonuję trudności szybko i stabilnie co daje mi dużo przyjemności. Góra natomiast to wyjściowe zacięcie, trochę luzu wiec trzeba być ostrożnym by nie zrzucić niczego. Wojtek prowadzi ten teren ekspresowo i po ok 6 godzinach od półki znajdujemy się na topie. Kilka zdjęć, gratulacje i zaczynamy zjazdy. Trwają one ok 3h po czym lądujemy weseli na półce, gdzie zostawiliśmy nasz biwak. Dzięki temu nasza dalsza wspinaczka była przyjemna i nie trzeba było ciągnąć cholernego wora. Noc przebiega znów spokojnie, mimo że trochę wieje nad ranem, rozgwieżdżone niebo serwuje pokaz perseidów przed snem. Rano obserwuję dokładniej oświetlone ściany drugiej stronę doliny, snując plany na następne dni. Mamy dobrą perspektywę, robimy dokładne zdjęcia. Ciąg zjazdów przebiegł również bez problemu. Po drodze w dół mijamy zespół z RPA i USA, wspinających się tą samą drogą. Do obozu docieramy o 13, cała akcja zajęła nam 2 dni i 7 godzin.
Tym razem potrzebujemy aż dwa dni na porządną regenerację. W ich trakcie przelotnie pada i wieje. My natomiast jemy, pijemy, śpimy. Chcemy wygoić bolące palce oraz nogi, nabrać sił, co się właściwe nawet dobrze udaje. Wertuję przewodnik i szukam następnego celu, mamy jeszcze tydzień. Przed wyjazdem mówiliśmy, że plan minimum to Slesow, a plan maksimum to coś jeszcze. Można by już w sumie się wyluzować i pójść coś łatwego bo przecież minimum już mamy zrobione. Jednak uczucie niedosytu wygrywa, podpowiadając: skoro tak dobrze idzie to trzeba iść i „kuć żelazo póki gorące”. Wybór drogi był niełatwy, ale decydujemy się w końcu na Vedernikowa na Piku Odessa 4810m. Nasza pierwsza szcześciorka, 6A w skali rosyjskiej. Nikt z obecnych w bazie nie wspinał się w ogóle na ten szczyt, a jedyna relacja jaką znajdujemy w sieci pochodzi z 2010 roku ze strony mountain.ru. Piszą tam, że droga ma ok 20 metrowy ran-out, a cruxa można przejść klasycznie za 7a lub hakowo za A2. Dla nas brzmi to dość strasznie ale decyzja zapadła. Idziemy jutro na Odessę.
Podczas żmudnego podejścia, znajduję łuski od karabinu, trochę później słyszymy strzały. Ciężko określić kto, gdzie i do kogo / czego strzela. Słyszałem nagle coś koło nas, jakby rykoszet. Piotr twierdzi, że strzelają do nas. Był w Ukrainie, zna ten dźwięk. Nie wiem co robić, więc nie robię nic, stoję zamarły. Strzały ustają, idziemy dalej, a w głowie próbuję wyprzeć to co się przed chwilą stało. Cała dolina roi się od kirgiskich żołnierzy. Nic dziwnego, tuż obok granica a stosunki między Tadżykistanem a Kirgistanem są dość napięte. Stary konflikt ponownie nabrał tempa w 2022. W tym roku natomiast tadżycka Alkaida dokonała zamachu w Moskwie. Trzeba mieć również na uwadze, że doszło już w tym regionie do licznych zamachów lub porwań m.in Tomiego Caldwella w 2000 roku. Nie myślę już więcej, racjonalizuję lęk. Zaczyna padać, choć nie takie były prognozy. Chowamy się pod sporej wielkości kamieniem, który będzie naszą kolebą na najbliższą noc. Bez plecaków podchodzimy jeszcze za jasnego, około godzinę pod ścianę by zlustrować drogę. Owszem jest logiczna, jak pisał przewodnik, lecz płynie nią teraz strumień. Niedobrze, boimy się, że nie zdąży wyschnąć do rana, mimo że przestało mocno padać. Z wyraźnie zmniejszonym optymizmem schodzimy na nocleg do koleby, jemy małą kolację i nastawiamy budziki na 4 rano. Gdy się budzimy jest całkiem sucho, przynajmniej tak nam się wydaje. Jemy szybkie śniadanie i podchodzimy już z całym sprzętem pod drogę. By zmniejszyć wagę, rezygnujemy z raków i czekana, dlatego na pierwszym wyciągu, który biegnie nastromionym lodowcem, musimy wykuwać młotkiem stopnie. Nikt z nas nie pałał wielką ochotą by prowadzić trzeci, cruxowy wyciąg, więc zagraliśmy szybko w marynarza. Wypada na Piotrka, który od razu stwierdza, że nie podoła trudnościom i ma zamiar haczyć. Oliwa sprawiedliwa, najpierw ja, potem Wojtek mieliśmy już do czynienia z cruxami na Slesowie. Teraz kolej na Piotrka, nie ma taryfy ulgowej. Śnieg i lód obniżył się o ok 5-8 metrów w porównaniu do tego co było na zdjęciu z relacji z 2010 roku. Te dodatkowe metry skały stanowiły problem ze względu na brak asekuracji oraz możliwość sporego lotu do podstawy i glebę. Piotrek zagryza zęby i przechodzi ten fragment, nie kryjąc lęków, po czym zakłada stanowisko 60m dalej. My, z ciężkimi plecakami, nie mamy z czego ciągnąć ani czym podhaczyć, co sprawia nam sporo problemów – tak też będzie zresztą już do końca dnia. Plecaki ciążą niemiłosiernie i wyrywają barki na każdym z 12 pokonanych tego dnia wyciągów. Nie wiem co lepiej, prowadzić cruxa czy dźwigać te ciężary – i to i to trudne. Kolejna długość liny to już kluczowe miejsce, które okazuje się nie takie straszne. Były 3 stare, radzieckie bolty co kilka metrów, trudność nie większa, jak to później oceniamy, niż 6b+. Piotrek przechodzi to szybko i ku naszemu zaskoczeniu, czysto. Następny wyciąg prosto w górę do haka, a z niego wahadło w lewo do zacięcia. Piotr ten fragment znowu przechodzi klasycznie, nie obciążając lichego kawałka metalu. Dalej 6 ciągowych wyciągów w zacięciu wycenionych na maks 6b. Momentami czuję, że znajdują się one raczej w górnej granicy tej wyceny. Po mniej więcej 10 godzinach dochodzimy do dobrej platformy na biwak. Jest 17, szkoda nam więc jeszcze tych 3 godzin dnia. Idziemy więc dalej wiedząc z opisu, że da się jeszcze znaleźć półkę po 2 wyciągach. Niestety, nic takiego tam nie ma, idziemy więc jeszcze jeden wyciąg, po czym zjeżdżamy z powrotem do 12ki i improwizujemy tam legowiska na wąskich, spadających półkach. Biwak okazuje się niewygodny, zwłaszcza dla Piotrka, gdyż częściowo wisiał on przez całą noc w uprzęży. Stara zasada brzmi, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie zrobił sobie lepszej platformy wiec mata wyjeżdżała spod niego cały czas. Rano połamani, pokonujemy kolejne 4 wyciągi, z których jeden ma balda i wycene 6b/c. Dochodzimy do iście królewskiej platformy. To miejsce pomieściłoby namiot 4-osobowy. Gdyby udało nam się poprzedniego wieczoru dojść aż tutaj, nasz biwak byłby znacznie wygodniejszy. Piotrek przysypia na stanowiskach i ogłasza, że dzisiaj nic nie poprowadzi. Leaduje Wojtek, za kilka długości liny zmieniam go na prowadzeniu. Droga dalej jest logiczna, bezbłędnie odczytujemy żółte zacięcia, wielki dach oraz lodowy komin. W górnej części jest dużo mokrości z wytapianego lodu. Słyszeliśmy jak wytapiane kamienie przelatywały koło nas ze świstem małego samolotu. Obchodzimy sprawnie skałami sekcje bardziej mikstowe. Trzy wyciągi przed końcem ukazuje się nam szczyt, a na nim dostrzegam dwie postacie. Machamy sobie, lecz jesteśmy nadal zbyt daleko żeby się usłyszeć. Po dojściu do topu nikogo już tam nie zastajemy. Po chwili radości i odpoczynku schodzimy w miejsce gdzie powinien znajdować się zjazd lecz niczego nie udaje się Wojtkowi dostrzec. Decydujemy się na biwak na grani przy szczycie. Błąkanie się i szukanie zjazdów po nocy, na drodze której nie znamy może okazać się słabym pomysłem i w konsekwencji kiblem. Bolą nas głowy, jemy i pijemy ciesząc się, że plecaki będą już od teraz lżejsze, bo nie trzeba nieść wody i rozdzielimy ciężary na trzy osoby. Zasypiamy szybko, a budzimy się dopiero ze słońcem. Ból głowy ustąpił, a i noc była nawet całkiem przespana. Wraz z promieniami pojawia się ciepło, które rozgrzewa wraz z ciepłym śniadaniem. Zbieramy się zaraz po nim, gdyż mamy obawy, że na południowej grani, po której biegną zjazdy, spiecze nas południowe słońce. Tak się jednak nie dzieje, jest zimno i wietrznie, gdyż większość z 14 zjazdów, pokonujemy po nadal zacienionej zachodniej stronie. W końcu, gdy lądujemy na przełęczy, okazuje się, że to nie koniec przygód bo dalsze zejście wiedzie po stromych, dachówkowatych, luźnych kamieniach. Po 4 godzinach delikatnego scramblingu, docieramy do naszej doliny Ak-suu. Przechodzimy obok spłoszonych owiec, ucinamy krótką pogawędkę z lokalnym pasterzem. Myślę o tym jak to jest żyć tutaj, mieszkać większość roku w tym ciężkim i niedostępnym środowisku? Jaką trzeba mieć psychikę, żeby wyzbyć się tych wygód jak, choćby bieżąca woda czy prąd? Dochodzimy do obozu, gdzie witają nas koledzy ze Skandynawii. Jak się okazało, to oni kiwali nam z góry Odessy, wspięli południową grań drogą Nazarowa 5B. Wszyscy gratulujemy sobie przejść, dziękujemy ale zmęczeni idziemy już się ogarnąć, gdyż czujemy się mocno dojechani. Jeszcze czeka nas jedna niespodzianka: w naszym obozie, wszystkie śmieci zostały rozrzucone po okolicy, a mój namiot rozdarty. Sprawka krów lub koni zapewne. Pasą się swobodnie i lubią gmerać w odpadach, może zaglądać do namiotów? Sprzątamy teren i wstawiamy wodę na herbatę. Czai pije się w kirgiskich domach tudzież jurtach regularnie, my też do tego przywykliśmy, gdyż przez pomyłkę zamiast kawy, Wojtek kupił pół kilo herbaty.
Następny dzień upływa nam na jedzeniu, piciu, spaniu, ogarnianiu. Tak w kółko, z tym że teraz bardzo na spokojnie, bo wiemy, że mamy wykonany cały plan i zaraz wracamy. Dzień później pakujemy nasze rzeczy. Ci sami przewodnicy pakują je w milczeniu na konie. Dziwią się natomiast, że chcemy zwieźć na dół śmieci, przecież oni je spalą bez problemu tutaj, nakłaniając nas do zmiany decyzji. Upieram się by je jednak zabrać, choć nie wiem czy nie spalą ich na dole. Trekking pokonujemy znacznie szybciej. Powrót jeepem jest tak samo nieprzyjemny, a może nawet tym razem bardziej, bo wszyscy strasznie śmierdzimy. W końcu sklep, cola, ciastka, później guesthouse, prysznic i kolacja. Rano jedziemy Yandexem, rosyjskim uberem na bazar. Nie kupujemy dużo pamiątek bo nikt ich nie sprzedaje, tu chyba nie przyjeżdżają za bardzo turyści. Jemy chyba z pięć obiadów. Moje problemy żołądkowe są na szczęście już wspomnieniem. Mogę sobie pozwolić na świeże warzywa, nawet na pomidora i ogórka, arbuza przezornie nie tykam, ostrzeżony przez Rutka. Wieczorem spotykamy naszych nowych kolegów, grupę 6 Polaków, których poznaliśmy dwa dni wcześniej w Ak-suu. Przyjechali tu na trekking, po kilku dniach skończyło im się jedzenie więc poratowaliśmy ich resztkami prowiantu który nam został. W zamian zapraszają nas na kolację. Wieczór spędzamy typowo nad herbatą, gdyż piwa nikt tu w knajpie nie sprzedaje. Zresztą kupić alkohol można jedynie w 2 sklepach w prawie 30 tysięcznym mieście. Ciekawe jak by się ludzie odnaleźli gdyby w takim Giżycku czy Łukowie były też tylko 2 sklepy monopolowe? Jakoś nie widzę tego.
Powrót mija nam spokojnie. Biszkek tym razem wydaje się metropolią na skalę Warszawy, z kawiarniami z prawdziwą kawą, a nie „trzy w jednym”, piwem i drinkami oraz różnorodnym jedzeniem. Krótka noc w hostelu i jedziemy na lotnisko Manas, to samo na które przylecieliśmy trochę ponad 2 tygodnie temu. Czuję się jakby minęło z pół roku. Cieszę się, że wracamy i że udało się załoić na maksa. Teraz już tylko kilkanaście godzin w podróży i będziemy znowu w świecie który znamy, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Nacieszymy się nim tak długo, aż nam się nie znudzi i znowu zachce wyjazdu. Wyrwać się z tego pędu choć na trochę.
*Kołpak – (tur.kalpak) – stożkowate nakrycie głowy złożone ze zszytych z sobą, zwężających się ku górze klinów. Pochodzenie jego jest wschodnie, tureckie lub perskie. Powszechnie używane w Kirgistanie.
https://wkw.org.pl/wp-content/uploads/2024/09/wyr1a.webp4101080Szczepan Pawelec/wp-content/uploads/2022/10/wkw_transparent.pngSzczepan Pawelec2024-09-06 09:21:092024-09-06 09:21:10Na oklep ale w kołpaku. Relacja z wyjazdu do Kirgistanu.
We may request cookies to be set on your device. We use cookies to let us know when you visit our websites, how you interact with us, to enrich your user experience, and to customize your relationship with our website.
Click on the different category headings to find out more. You can also change some of your preferences. Note that blocking some types of cookies may impact your experience on our websites and the services we are able to offer.
Essential Website Cookies
These cookies are strictly necessary to provide you with services available through our website and to use some of its features.
Because these cookies are strictly necessary to deliver the website, refusing them will have impact how our site functions. You always can block or delete cookies by changing your browser settings and force blocking all cookies on this website. But this will always prompt you to accept/refuse cookies when revisiting our site.
We fully respect if you want to refuse cookies but to avoid asking you again and again kindly allow us to store a cookie for that. You are free to opt out any time or opt in for other cookies to get a better experience. If you refuse cookies we will remove all set cookies in our domain.
We provide you with a list of stored cookies on your computer in our domain so you can check what we stored. Due to security reasons we are not able to show or modify cookies from other domains. You can check these in your browser security settings.
Other external services
We also use different external services like Google Webfonts, Google Maps, and external Video providers. Since these providers may collect personal data like your IP address we allow you to block them here. Please be aware that this might heavily reduce the functionality and appearance of our site. Changes will take effect once you reload the page.
Google Webfont Settings:
Google Map Settings:
Google reCaptcha Settings:
Vimeo and Youtube video embeds:
Privacy Policy
You can read about our cookies and privacy settings in detail on our Privacy Policy Page.