Uszba – czyli w kraju psów, krów i koni…

Na przełomie czerwca i lipca ekipa WKW w składzie: Aga Kania, Andrzej Sendecki, Piotr Matuszkiewicz i Łukasz Ślęzak, działała na gruzińskim Kaukazie.

Impuls do planowania wyjazdu dała Aga. Szczur poparł pomysł swoim kaukaskim doświadczeniem z wcześniejszych podróży. Rutek, chargé d’affaires doradcy wyprawy, zasugerował możliwości i opcję.

Za główny cel obieramy Uszbę Północną, drogą klasyczną 4696m n.p.m. (rosyjska wycena 4B). Największe wyzwania przed nami to działanie w izolacji, duże połacie relatywnie łatwego terenu w znacznej ekspozycji, długi i uszczeliniony lodowiec, a także zmienna, trudno przewidywalna pogoda.

Ramowy plan wyjazdu został stworzony. Kupiliśmy bilety… i w drogę.

Z Kutaisi podejmuje nas kurier, który ma przewieźć nas do Mestii, pomóc załatwić formalności związane z działaniem w strefie przygranicznej i pomóc w zakupie gazu.

Podróż mija sprawnie. Nierówności gruzińskich dróg i fantazję lokalnych kierowców łagodzimy lokalnymi napitkami.

Na drodze do załatwienia formalności ze Strażą Graniczną staje nam legendarna gruzińska gościnność. Postanawiamy obowiązki odłożyć na dzień późniejszy.

Kolejnego dnia rejestrujemy swoją obecność w lokalnym GOPRze. Nie udaje się natomiast załatwić pozwolenia od Straży Granicznej. Okazało się, że trafiliśmy do niewłaściwej strażnicy.

Od ratowników dowiadujemy się, że na naszej drodze jest jeszcze dużo śniegu. Na razie nie wiemy co to właściwie znaczy. Ja się mocno martwię, że nie mamy rakiet śnieżnych. Później się okaże, że zupełnie niepotrzebnie. Uzupełniamy zapasy i gaz, który bez trudu można dostać w Mestii.

Kolejnego dnia wyruszamy na wyjście aklimatyzacyjne. Celem jest okoliczny 3-tysięcznik – Gul-1.

Z Mestii ruszamy na lekko. Droga wiedzie przez malownicze Jeziorka Koruldi. Do celu docieramy wczesnym popołudniem. Ze szczytu rozpościera się niesamowity widok na Uszbę. Okolice wierzchołka są płaskie, więc bez problemu znajdujemy miejsce na namioty.

Popołudnie i noc spędzone na ok. 3tyś daje nam wstępną aklimatyzację. Rano niespiesznie się zbieramy. Uszba cały czas bacznie nas obserwuje.

Po zejściu do Mestii, dzień odpoczynku schodzi nam głównie na eksplorowaniu lokalnej kuchni.

Następnego dnia przejeżdżamy do Mazeri – wioski, z której rozpoczyna się podejście pod uszbiański lodowiec.

Po drodze załatwiamy formalności na posterunku Straży Granicznej. Nasza obecność zostaje zarejestrowana, dostajemy też papierowe zezwolenie. Wszystko odbywa się w miłej i luźnej atmosferze, niemniej obowiązek jest obowiązkiem. Pozwolenie będzie później sprawdzone.

Zostajemy poczęstowani bardzo dobrymi gruzińskimi słodyczami. Odwzajemniamy się “małpką” przywiezioną z Polski.

Umawiamy z naszym gospodarzem godzinę startu. I jesteśmy gotowi.

Kolejnego dnia rano ruszamy. Plecaki lądują na grzbietach koników, na chwilę udaje się to również Adze.

Początkowo podejście mija szybko. Zatrzymujemy się co chwilę, żeby przewodnik koni – Roman, mógł złapać oddech. Po drodze mijamy post Straży Granicznej. Strażnicy tylko pytają, czy mamy permit. Koniki dowożą nas na ok 2700m, później wory trafiają na nasze plecy.

Wznosimy się żmudnie metr po metrze. Towarzyszy nam przepiękny widok na wodospad Shdugra. Plecak ciąży, słoneczko praży. Część ekipy decyduje się na założenie ciężkich butów jeszcze przed wejściem na lodowiec. Wszystko po to, żeby się maksymalnie odciążyć.

Lodowiec jest bardzo długi – jakieś 6-7km.

W połowie drogi pierwsza niespodzianka. Na lodowcu nie jesteśmy sami. Mija nas ekipa Basków. Droga klasyczna o tej porze roku jest raczej rzadko chodzona, więc szansa na spotkanie innych zespołów była raczej jak trafienie szóstki w totka… a przynajmniej piątki.

Druga niespodzianka jest mniej niespodziewana. Baskowie zajmują swoimi namiotami platformę, którą my również rozważaliśmy jako potencjalne miejsce biwakowe. Sytuacja jest tym mniej komfortowa, że zaczyna padać deszcz.

Nasz plan, żeby biwakować na wysokości ok 3800m, wydaje się mocno nierealny. Podchodzimy jeszcze kilkaset metrów już w pełnym deszczu i rozbijamy się w pierwszym dogodnym miejscu na lodowcu (ok. 3200m n.p.m.). Rozbijamy się w pośpiechu i próbujemy schronić przed deszczem.

To jest ten moment, kiedy decyzja o tym, żebyśmy z Andrzejem mieli osobne 2-os namioty, wydaje się bardzo trafna. Trochę więcej do niesienia, ale komfort robienia dowolnego bałaganu w namiocie jest bezcenny (zwłaszcza przy mokrych ciuchach).

Po średnio komfortowej nocy (wszystko mokre lub zawilgocone), niespiesznie zbieramy się do dalszej drogi. Zostawiamy duży depozyt i już ze znacznie mniejszymi worami zaczynamy podchodzić.

Nasz cel na dzisiaj to Uszba Plateau na wysokości 4200 metrów. Mamy do przejścia 1000m przewyższenia w trudnym i stromym lodowcu. Początkowo sprawnie nabieramy wysokości.

Im wyżej tym wolniej, głównie przez konieczność ostrożnego przekraczania szczelin lub obchodzenia ich po skale.

Okazuje się również, że lodowiec bardzo szybko dostaje dużo słońca. Końcowe metry wleką się niemiłosiernie. Słońce daje się we znaki, śnieg jest brejowaty. Jeden krok w dół… dwa w górę…

W końcu docieramy na upragnione Uszba Plateau. Miejsce jest bardzo dogodne do biwakowania.

Sprawnie ogarniamy obóz. Reszta dnia upływa pod znakiem gotowania i picia. Poprzez inReach’a dostajemy kolejne aktualizację pogody. Następny dzień zapowiada się obiecująco.

Po zaskakująco dobrze przespanej nocy, zbieramy się do natarcia. Zdecydowaliśmy, że ze startem chcemy poczekać na brzask, tak, aby pierwszych fragmentów drogi nie iść po ciemku. Początek to łatwe, ale bardzo strome pola śnieżno-lodowe.

Baskowie, wystartowali za wcześnie i czekają przy naszych namiotach na pierwsze promienie słońca.

Bez problemów przechodzimy przez Poduszkę i atakujemy pierwsze trudności – Skały Nastenki. Jest to ścianka lodowa wyprowadzająca na małą skalną grań. Lód jest bardzo twardy, przykryty warstwą śniegu.

Prowadzący ma nieznacznie łatwiej, bo bardziej idzie po śniegu niż po lodzie. Z drugiej strony, musi dokopać się do lodu, żeby założyć asekurację. Okazuje się, że tylko Andrzej ma dziabkę z łopatką. Pozostali kopią czym mają.

Po wyjściu z lodu wchodzimy na skalną grań. Grań jest łatwa, ale bez asekuracji… nie mamy friendów.

Sprawnie przechodzimy trudności i zaczynamy wspinać się 70º polami lodowymi. Szybko nabieramy wysokości. Warunki są praktycznie idealne. W międzyczasie otrzymujemy aktualizację pogody. Popołudniu możliwa jest burza. No cóż…  szybciej wspinać się nie da… Będziemy decydować później.

Wyjście z pól lodowych na grań sprawia nam sporo trudności. Teren jest bardziej spionowany, a lód jest bardzo twardy. Główna grań jest już na wyciągnięcie ręki, a tam już będzie dużo łatwiej.

Dość niespodziewanie lód przechodzi w kiepskiej jakości, pudrowaty, przepadający śnieg. Wychodzimy na grań i… mijamy się z wycofującymi się Baskami. Warunki na grani są bardzo słabe. Jest mocno zaśnieżona.

Śnieg jest bardzo kiepskiej jakości, praktycznie uniemożliwiając sprawne i bezpieczne wspinanie.

To jest właśnie ta duża ilość śniegu o której wspomniał ratownik kilka dni wcześniej. Do szczytu mamy teoretycznie tylko ok 200m w pionie, ale grań jest długa. Nad nami wisi również widmo nadchodzącej burzy. Z bólem serca zarządzamy odwrót.

Pierwszy zjazd robimy z szabli, kolejne już z Abałaków. Bez problemów docieramy do Poduszki. Pomimo tego, że nie byliśmy na szczycie, daje o sobie znać zmęczenie.

Namioty widać już w oddali, a przed nami jeszcze jeden łatwy, ale nieasekurowalny odcinek.

Szczęśliwie docieramy do namiotów.

Następnego dnia zbieramy się do zejścia. Po południu ma przyjść załamanie pogody. Okazuje się, że w ciągu ostatnich dwóch słonecznych dni, lodowiec bardzo się zmienił. Miejscami na nowo szukamy przejścia.

Na lodowcu mijamy resztki obozu – prawdopodobnie chorwackiej wyprawy z lat 70-tych. Wspinacze zostali wymieceni z lawiną ze ściany. Dwa ciała odnaleziono dopiero w 2013 roku. Lodowiec niechętnie oddaje to co wcześniej zagarnął.

Perspektywa jedzenia i przysłowiowej “piany” wcale nie przyspiesza zejścia. Wybór drogi przez rumosz jest zdecydowanie mniej wygodny i optymalny w porównaniu z drogą podejściową. Ma to swoje zalety.

Szczur znajduje fantastyczny artefakt – stalowy, rak, pewnie z połowy ubiegłego wieku. Świetna pamiątka.

Zmęczeni docieramy do postu Straży Granicznej. Tym razem musimy pokazać permit. Słowne zapewnienia nie wystarczą. Zostajemy poczęstowani pyszną miętową herbatą i winem. Poczęstunek generuje nowe pokłady sił. Docieramy do doliny, idealnie w czas.

Przy pierwszych zabudowaniach rozpoczyna się burza z gradem, która trwa przeszło godzinę.

Burze na Kaukazie to zupełnie inne doświadczenie.

Teraz praktycznie każdego popołudnia przechodzą intensywne burze. Dla nas to koniec wspinania. Pozostałe dni wykorzystujemy na zwiedzanie i relaks.

Specyfika i powaga działania na Kaukazie jest zupełnie inna niż w Alpach. Na Uszbie trudno trafić w warunki. Na początku lipca, lodowiec i pola lodowe są w relatywnie dobrych warunkach, grań natomiast – w bardzo wątpliwych.

W sierpniu – grań jest skalna, ale pola lodowe są znacznie trudniejsze, a lodowiec jest po prostu loterią.

Wyjazd ostatecznie kończymy “na tarczy”, ale doświadczenia zebrane na pewno zaprocentują. Dla mnie to na pewno przywitanie z Kaukazem, a nie pożegnanie. Jestem pewny, że ekipa już knuje plany na następny sezon.

Bardzo dziękujemy, wszystkim zaangażowanym, za wsparcie, a szczególnie:

Rutek – doceniamy wszystkie wartościowe rady i wsparcie sprzętowe.

Krzysiek – dzięki za prognozy pogody. Bardzo się przydały.


tekst – Łukasz Ślęzak