Janusze alpinizmu w akcji, czyli przygoda na Petit Dru [relacja]

W dniach 22-23 sierpnia 2024 wraz z Przemkiem przechodzimy drogę Allain Leininger na północnej ścianie Petit Dru. Drogę pokonujemy w większości klasycznie, jednak drobny, ale istotny błąd w rysie Allaina obniża klasę przejścia do A0. Cała wyprawa, czyli podejście, droga, zjazdy oraz powrót przez lodowiec okazały się dla nas przygodą oraz bezcenną lekcją, której raczej długo nie zapomnimy – tym bardziej, że był to dla nas pierwszy wspinaczkowy wyjazd w Alpy.

Przygotowania

Pomysł na zrobienie drogi na Petit Dru zrodził się u nas dużo wcześniej ze względu na klasyk American Direct. Droga marzenie, o której wiele słyszeliśmy, kusiła aby się w nią wstawić. Jest ona jednak na granicy naszych potencjalnych możliwości, a ściana jest duża i wówczas kompletnie nam nie znana. Nawet nastawiając się na przehaczenie trudności, zrobienie drogi mogłoby nam zająć zbyt dużo czasu. Zdecydowaliśmy zatem, że dużo lepiej byłoby zrobić jakąś łatwiejszą drogę, a dopiero potem spróbować American Direct. Tak zrodził się pomysł na zrobienie Allain Leininger.

Droga Allain Leininger nie jest perfekcyjnym celem na lato. Topniejący śnieg uwalnia kamienie, które sypią się na prostsze fragmenty drogi. Plus ogólnie Petit Dru jest ostatnich latach dosyć kruche, często zdarzają się obrywy. Niestety, w czasie kiedy na drodze panuje lepszy „warun”, Przemek miał kontuzję i nasz wyjazd w alpy się przesunął.

Znając ryzyko, mimo wszystko decydujemy się na podjęcie próby przejścia. Postanowiliśmy, że trzeba podejść pod ścianę i tam podjąć decyzję bazując na tym, co zobaczymy.

Podejście

Według przewodnika, podejście pod ścianę zajmuje około 3h. W związku z tym, na spokojnie w połowie dnia wjeżdżamy kolejką na stację Montenvers. Wiedzieliśmy, że musimy znaleźć wyjście z moreny, ale to, co zobaczyliśmy, „delikatnie” nas zaskoczyło. Okazało się, że w rzeczywistości wszystko jest nieco większe niż w naszej wyobraźni.

Wiedzieliśmy mniej więcej, gdzie mają być poręczówki. W końcu doszliśmy do miejsca, gdzie miały one być, ale jak już wspominałem, wiedzieliśmy… mniej więcej. W górnej części dostrzegłem białe liny więc zdecydowaliśmy, że to pewnie będzie tu. Z oddali dostrzegliśmy potencjalną drogę która nie wyglądała zbyt trudno i się wbiliśmy.

Okazało się, że wbiliśmy się nieco za wcześnie, a teren, który z daleka wyglądał łatwo, wcale taki łatwy nie jest. Wspinanie nie było bardzo trudne, ale jednak jakość skały w morenie pozostawia wiele do życzenia, jest wiele luźnych kamieni. W końcu udaje się dość do poręczówek, ulga.

Dalej podejście przebiega bez większych problemów, mimo tego, że w pewnym momencie zbaczamy ze ścieżki i sporo podejścia robimy po piargach. Ostatecznie po 4h udaje się podejść pod ścianę.

Rozpoznanie

Zgodnie z planem, po przyjściu pod ścianę robimy rekonesans: rozglądamy się za śladami obrywów, oglądamy ścianę, podejście pod drogę, staramy się dostrzec charakterystyczne punkty. Nie mamy na to zbyt wiele czasu, ale udaje się nam wyciągnąć kilka wniosków.

Pozytywne wnioski były takie, że na śniegu nie widać żadnych śladów po obrywach, nie słychać też żadnych spadających kamieni.

Negatywne były takie, że szczelina brzeżna pod startem naszej drogi wydaje się przeogromna. Nie jesteśmy pewni, czy będzie się dało wbić w drogę.

Pierwotny plan był taki, aby jeszcze po ciemku zrobić pierwsze wyciągi przez kuluar oraz półki na początku drogi. Ten plan porzuciliśmy. Postanowiliśmy, że lepiej będzie zacząć o takiej godzinie, aby przy szukaniu wejścia w drogę zaczęło świtać. Mamy mieszane uczucia, a mgła, która spowija górę w jej górnej części, tylko wzmaga nasze zmartwienia.

Wracając do koleby, spotykamy lokalnego wspinacza. Rozmawiamy z nim chwilę, okazuje się, że całkiem niedawno robił inną drogę na północnej ścianie. Według niego, warunki na drodze są bardzo dobre, dzieli się z nami wskazówkami co do szczeliny. Po tej rozmowie nasze humory nieco się poprawiły.

Dzień pierwszy – droga

Wstajemy około 4 rano, jemy śniadanie, zbieramy rzeczy i zaczynamy iść w stronę lodowca, którym podejdziemy pod drogę. Kiedy my przygotowujemy się na wejście na lodowiec, lokalni wspinacze są już na pierwszym wyciągu. Mamy poczucie, że jesteśmy nieco spóźnieni.

Po krótkim podejściu znajdujemy przerwę pomiędzy szczelinami, którą podchodzimy pod ścianę. Nasza droga zaczyna się około 30 metrów dalej, ale z dołu wydaje się, że teren nie jest trudny i powinniśmy być w stanie przewspinać się linią obok i dość do naszej drogi. Chwilę nam to zajmuje, ale ostatecznie udaje się to zrobić.

Po dwóch wyciągach dochodzimy do kuluaru, w którym przechodzimy na asekurację lotną i sprawnie pokonujemy około 200m terenu.

Od tego miejsca zaczyna się wspinanie. Przyjemne górskie wspinanie w górskich formacjach – rysy, zacięcia. Czujemy się bardzo dobrze. W końcu dochodzimy do ciasnego kominka o wycenie 5c.

Okazuje się, że kominek wcale nie jest taki łatwy. Nie ma w nim asekuracji. W górnej części jest jeden cieniutki, zardzewiały hak. Wątpliwe, że utrzymałby lot.

Przed wejściem postawiam, że jak będzie kiepsko, to najwyżej zdejmę plecak, przejdę kominek standardową techniką kominową, a plecaki wyciągnę później. Niestety, odwlekam tą decyzję zbyt długo. Nagle okazuje się, że jestem dosyć wysoko w kominku, a jednak wolałbym zostawić plecak… Ostatecznie jakoś udaje mi się opuścić plecak w dół. Pokonanie kominka bez plecaka nie jest zbyt trudne, ale ze względu na wcześniejsze kombinacje mimo wszystko po wyjściu czuję się zmęczony. Tu popełniam kolejny błąd. Zakładam niewygodnie stanowisko z myślą o tym, że będę wyciągał plecaki więc lepiej, żebym był bezpośrednio nad kominkiem. Zajęło to sporo czasu i było niepotrzebne. Dużo lepszym pomysłem byłoby wyjście z kominka, przejście kilku metrów do stanowiska, zrobienie sobie bardzo długiego auto i powrót nad krawędź kominka w celu wyciągnięcia plecaków.

W taki sposób dochodzimy do słynnego miejsca na drodze – Fissure Lambert. Ładny, eksponowany trawers doprowadza nas do niezbyt trudnej rysy, którą dostajemy się na półkę kilka metrów wyżej.

Następny wyciąg (6a) jest jednym z cruxów drogi, kominek który przechodzi w rysę, z której z kolei trzeba przejść do rysy obok. Wspinanie jest bardzo estetyczne, dla fanów wspinania rysowego bardzo satysfakcjonujące. To miejsce udaje się pokonać dosyć sprawnie, nastroje są bardzo dobre.

Po zrobieniu tego wyciągu znowu przechodzimy na asekurację lotną. Po kilku wyciągach dochodzimy do niszy des Drus, a po kilkudziesięciu metrach docieramy do półek z prawej strony niszy, skąd znowu zacznie się wspinanie. Czujemy się już wtedy dosyć zmęczeni, robimy krótką przerwę.

Kolejny wyciąg ma nas wyprowadzić do półek biwakowych z widokiem na końcówkę American Direct. Przechodzimy go szybko. Podczas krótkiej przerwy okazało się, że jest jednak dosyć zimno i pomimo solidnego kardio na lotnej, szybko się wychładzaliśmy. A na półce wyżej widać było słońce. Przemek sprawnie prowadzi wyciąg, zakłada stan, a ja bez ociągania idę za nim. Nasłoneczniona półka mocno motywuje. Po wejściu okazuje się niestety, że pomimo tego, że jesteśmy na półce z biwakiem, widać American Direct… to nie jest to miejsce. Weszliśmy w złe zacięcie, dalej nie da się iść. No trudno, trzeba zjechać.

Kolejne wyciągi są całkiem dobrze opisane (kierujemy się korzystając z opisów Rockfax), pokonujemy je dosyć sprawnie. Kilka zacięć i kominek wyprowadza nas na wygodną półkę. Zgodnie z opisem, powinien być jeszcze fragment rysy za 5c, depresja w której mieliśmy założyć stan, a później kolejny crux drogi – 30m rysa Allaina (6a).

Z opisu zrozumiałem, że do depresji przed rysą Allaina nie powinno być daleko. Wspinałem się czekając na kolejne miejsce z opisu w którym założę stan, oraz w którym można alternatywnie przejść na nieco łatwiejszy, popularniejszy wariant drogi prowadzący rysą Martinettiego (5c).

Niestety, ten moment nigdy nie nastąpił. Wyciąg się nie kończył, a system świetnych rys prowadził filarem do góry. Piękne, satysfakcjonujące wspinanie, ale gdzie jest stanowisko? Pomimo tego, że na linie nie było zbyt wiele zagięć, to po około 50 metrach mimo wszystko lina zrobiła się już bardzo ciężka. Dodatkowo na uprzęży zostały mi dwa friendy, a kości, które mogłyby mnie uratować, zostały na uprzęży Przemka… No trudno, trzeba zakładać wiszący stan z tego co jest. W rysie było kilka haków, dołożyłem jednego frienda i założyłem stanowisko.

Ani Przemek, ani ja, nie zauważyliśmy dobrego miejsca na stan w tej rysie, ani też miejsca do przejścia na drugi, łatwiejszy wariant drogi. Zaczęliśmy mieć wątpliwości, czy nadal jesteśmy na drodze. Mimo wszystko, postanawiamy skończyć ten wyciąg. 10 metrów dalej widać półki i stanowisko, rysa nie wydaje się być zbyt trudna. Biorę szpej od Przemka i próbuję wyjść. Ciasne stanowisko i lina przeszkadzają wygodnie wystartować, ale ostatecznie udaje się wyjść.

Okazuje się jednak, że stan założyliśmy zaraz pod cruxem wyciągu, który też wydaje się zdecydowanie trudniejszy niż 6a. Dużo energii kosztuje mnie założenie przelotu, niestety wkładam nogę pod jedną z lin i wybranie liny do wpinki jest bardzo utrudnione. W rysie jest sporo haków i szukając dobrego klina pomiędzy nimi, w ferworze walki łapie repik przywiązany do jednego z nich. Pomaga mi to złapać balans i chociaż od razu robię kolejny ruch, to niestety obniża to klasę przejścia. Trudno, to nie jest najgorsze co może się człowiekowi przytrafić w górach. Postanawiam iść dalej. Kolejne ruchy też są dosyć wymagające, ale udaje się dokończyć wyciąg.

Po ukończeniu tego wyciągu zakładamy, że była to rysa Allaina i staramy się kierować opisem z Rockfax. Niestety, od tego momentu kompletnie gubimy przebieg. Kolejny wyciąg który miał być za 5a jest zdecydowanie trudniejszy, nie pasuje też do opisu. Kilka kolejnych wyciągów idziemy „jak puszcza”. A okazuje się, że tanio nigdzie nie puszcza. Cały czas trzeba się wspinać.

Po kilku wyciągach trudności około 5c/6a dochodzimy do szerokich półek z widokiem na szczyt. Nadal jest pionowo, nadal trzeba szukać linii. Opis górnej części drogi w przewodniku jest dosyć ogólny, tj. „seria kominów i zacięć wyprowadzających na szczyt”. Kominów i zacięć jest tam mnóstwo, poziom trudności też bardzo mocno się różni. Niestety nasze wybory nie zawsze są optymalne, często wspinanie jest dosyć siłowe i wcale nie łatwiejsze, niż wyciągi poniżej.

Jesteśmy już dosyć mocno zmęczeni, ale wiemy, że na górze czekają półki na których można zrobić biwak, więc mamy motywację aby nadal się wspinać. W końcu docieramy na półki przy szczycie i tam postanawiamy przebiwakować.

Dzień drugi – zejście

Po nocy przewracania się z boku na bok przychodzi poranek. Nie był to sen życia, ale mimo wszystko udało się nieco zregenerować. Niestety nie tyczy się to dłoni, place bolą bardziej niż dzień wcześniej, skóra jest ekstremalnie sucha. Odwodnienie i cały dzień wspinania w granicie robią swoje.

Okazuje się, że do szczytu jest jeszcze kawałek. Musimy nieco zejść, zrobić trawers, a następnie po około 2 wyciągach docieramy na szczyt.

Wejście na szczyt rekompensuje wszystkie niedogodności. Przepiękna panorama, widok na Żorasy, Mer de Glace, Mount Blanc zapiera dech w piersiach. Słońce przyjemnie ogrzewa, czujemy, że najchętniej byśmy się tam położyli i zasnęli. Nie mamy niestety na to czasu.

Po krótkiej przerwie zbieramy się do zejścia, jest jeszcze sporo do zrobienia. Dosyć szybko pokonujemy grań wyprowadzającą pod Grand Dru, pokonujemy dwa proste wyciągi (5c) i stajemy na szczycie Grand Dru. Tam przechodzimy na asekurację lotną i zaczynamy schodzić w poszukiwaniu zjazdów.

Zjazdy zaczynają się bardzo szybko, po przejściu około 100 metrów. Są świetnie oznaczone, w ich pobliżu na skale przywiercone są czerwone światełka odblaskowe. Aby zjechać na dół, trzeba wykonać 16 zjazdów. Linia jest dosyć dobrze opisana, ale mimo wszystko zajmuje to dosyć sporo czasu. Słońce które wcześniej dawało wytchnienie teraz stało się udręką, rozpalona ściana wzmaga zmęczenie.

W końcu udaje się zjechać pod ścianę, do pokonania zostaje ostatnia trudność – lodowiec. Lodowiec wygląda fatalnie. Jest cały w szczelinach, śnieg jest mokry, kiepsko trzyma, a na środku utworzyło się kilka rowów, którymi regularnie spadają kamienie. Nastroje nie są najlepsze. Wiążemy linę i ostrożnie szukamy drogi przejścia. Całe szczęście w końcu udaje się nam przejść na drugą stronę i zaczynamy schodzić w kierunku schroniska Charpua. Wówczas podejmujemy decyzję, żeby kontynuować zejście i być może nawet dojść do Chamonix, jeżeli starczy sił (na kolejkę było już za późno).

Decydujemy się na zejście szlakiem, który okazuje się bardzo długi i męczący. Mieliśmy nadzieję, że od schroniska Charpoua będziemy głównie schodzić, a okazało się, że trzeba tam dosyć dużo podejść zanim zacznie się schodzić. Z perspektywy czasu dużo lepszym pomysłem wydaje się nam pójście do miejsca, gdzie były poręczówki którymi wchodziliśmy na morenę. Były tam stanowiska zjazdowe którymi prawdopodobnie da się dużo szybciej dostać na lodowiec Mer de Glace. Ale czy tak na pewno jest? Gwarancji nie ma, ale następnym razem tak bym spróbował.

Po żmudnym zejściu do moreny, po zmroku kierujemy się w stronę stacji kolejki Montenvers. Przejście Mer de Glace w ciągu dnia raczej nie stanowi problemu, w nocy jednak i tam można się zapchać. Idąc spotykam Przemka, który wcześniej wyprzedził mnie na jakieś 20min. Ostatecznie znajdujemy poprawne przejście i dochodzimy na stację kolejki. Tam spędzamy noc, a następnego ranka zjeżdżamy do Chamonix.

Podsumowanie

Wyprawa na Petit Dru była dla nas uczącym doświadczeniem. Przede wszystkim, trzeba wyszukać jak najwięcej informacji nie tylko o samej drodze, ale również o podejściach, zejściach, szlakach. Myśmy to nieco zbagatelizowali i kosztowało nas to dużo energii. Drugi ważny wniosek to szukanie drogi. Jeżeli są jakiekolwiek wątpliwości co do przebiegu, przed wejściem w wyciąg warto spędzić dodatkową minutę na dobre zastanowienie się co dalej, rozejrzeć się, zatrzymać. Spojrzeć na jedno topo, na drugie, na opis. Ten „stracony” czas raczej się opłaci.

Marcin Lubimow

Przemysław Kruk