Mijają właśnie dwa tygodnie od naszego powrotu z Alaski. Był to dla mnie i dla moich partnerów , Krzycha i Mateusza, pierwszy wyjazd w ten wyjątkowy rejon. Za cel, obraliśmy drogą Bibler / Klewin na Mount Hunter, najbardziej wspinaczkową drogę w okolicy. Chcieliśmy wspinać, a nie deptać śnieg. Na miejscu jednak szybko się okazało, że można w domu planować i snuć wielkie plany, a rzeczywistość i tak je zweryfikuje po swojemu. Zostaliśmy z tą myślą do końca i w sumie nadal, mimo, że po powrocie wracam do pytania ,,co ja sobie właściwie wyobrażałem?’’

Pomysł na Alaskę, powstał za sprawą Rutka, który zresztą sam jako pierwszy się z niego później wycofał. Długo się nie zastanawiałem, więc decyzja o wyjeździe zapadła szybko. Wiedziałem, że chce jechać i z takim przeświadczeniem zleciała mi cała zima. Wszystkie treningi, przygotowania i wspinaczki były zaplanowane tak, aby być w jak najlepszej formie przed samym wyjazdem. Niestety, dużym minusem było to, że nie udało nam się zgrać wcześniej jako zespół i przewspinać jakiejś dłuższej, zimowej drogi. Ze względów zdrowotnych, wyjazd do Chamonix z Krzychem i Mateuszem w lutym tego roku, nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Mimo tego byłem dobrej myśli. Z każdym z nich wspinałem się wcześniej i uważałem, że trzymają poziom. Dodatkowo, widziałem co robią w Tatrach zimą, wiec byłem pewien, że forma jest.

Przelot do Anchorage, mimo, że długi, poszedł sprawnie, czekanie natomiast zaczęło się na miejscu, w miejscowości Talkeetna. Umówiona przez nas data wylotu na lodowiec, okazała się kompletnie nie realna. Słabe warunki pogodowe zmusiły nas do czekania w bankhausie aż o cztery dni. Przy naszym, stosunkowo napiętym grafiku, było to sporo lecz pozostawaliśmy dobrej myśli. W końcu wylampiło się, a biuro Talkeetna Air Taxi każe nam pojawić się na lotnisku rano ubranym na lodowiec. Działa to super motywująco, dużo ekscytacji, pakujemy się do awionetki i lecimy. Lot to super przygoda, piękne widoki, coś zupełnie innego niż widzieliśmy do tej pory. Po tym imponującym przelocie nad głównym łańcuchem gór Alaski lodujemy w base campie, który jest wykorzystywany przede wszystkim przez wyprawy idące na Denali. Nie ma tam zbyt dużo wspinaczy, w naszym tego słowa rozumieniu, ale spotkaliśmy Colina Haleya, który dzieli się z nami tipami dotyczącymi tutejszego wspinania. Ogarniecie bazy zajęło nam zaledwie kilka godzin, bo wykorzystaliśmy jedno ze zrobionych przez inną wyprawę miejsc. Rozbiliśmy dwa namioty sypialne oraz tarpa jako kuchnie – mese. Tego dnia wieczorem poszliśmy spać wcześnie, gdyż rano chcemy ruszyć w ścianę na której czeka nasz głowy cel – moonflower buttress. Zimna i pogodna noc, zwiastowała dobrą pogodę na następny dzień i takie też były prognozy. Śpiwory bazowe mieliśmy w komforcie do – 32 stopni C. Odczuwanie temperatur było ok, choć na pewno nie było nam za gorąco. Śpimy z gorącymi nalgenami w nogach, co podnosi znacznie komfort. Rano robimy jeszcze szybkie oklejanie pięt plastami compeed, bo nie mamy rozchodzonych butów, a ostatnio w Alpach obtarcia stóp były przekleństwem. Włożenie butów skiturowych okazało się już pierwszym problemem na ’’dzień dobry’’, bo skorupy zrobiły się sztywne od mrozu i trzeba było z nimi ostro walczyć. Topienie śniegu zmrożonymi kuchenkami napędzanymi white gazem nie należy do łatwych zadań, bo trzeba je najpierw grzać izobutanem, potem rozpalić dużym płomieniem i po wypaleniu, odpalić na nowo. Wszystkie te małe czynności zajmowały więcej czasu, niż powinny. Wyszliśmy późno.

W ścianę wbijamy się o 9. Późno, ale cytując Krzycha, że ,,ściana kładzie się…’’ wiec powinno pójść szybko. Po 8 godzinach wspinania i zaledwie 8 wyciągach dochodzimy pod pierwszego cruxa. Po drodze wspinanie głownie w śniegu typu neve, choć zdarzały się fragmenty przepadające lub sypkie. Częściej były to strome pasaże, cieńki lód, lub czujne miejsca skalne do M5+ choć ciężko w sumie określić trudność. Było po prostu puszczalsko ale bojno. Asekuracja często iluzoryczna, czasami coś więcej ale ogólnie albo jej brak alba słaba. Tak samo słabe stany, często z motywem w stylu: zabijanie i wiszenie w dziabach na stanowiskach. Cieżkie plecaki, a nich żarcie na 4 dni, gazy, kuchenka, lekki sprzęt biwakowy i ważyło dużo. Brak aklimatyzacji, mimo, że wysokość raptem niecałe 3k, to było ją czuć. Każdy w sumie to zakładał, bo chcieliśmy się aklimatyzować w ścianie ale odczucie wysokości na Alasce jest rzekomo inne niż w Alpach czy na równiku. Bardziej ją czuć ze względu na szerokość geograficzną. Wszystko to naraz sprawiło, że pod miejsce, gdzie trzeba było dojść świeżym i wcześnie doszliśmy wypruci i późno. Zamiast się sprężyć i zrobić kilka mocniejszych zgięć czuliśmy, że brak nam pary w zbiornikach. Dodatkowo na nasze nieszczęście, tam gdzie byliśmy, nie było gdzie zrobić, choćby siedzącego biwaku. Z kolei do najbliższego miejsca, nadającego się na wykopanie platformy, zostało jeszcze 9 wyciągów. Sam wyciąg przed nami, wyglądał na nieasekurowalny w pierwszej części. Był zalany cienkim lodem do 1/3 długości, co dodatkowo podnosiło jego trudności. Obawialiśmy się, czy lot bez pierwszego przelotu, nie będzie zagrożeniem na samo stanowisko które było wiszące. Skleiłem je z abałaka, kamienia, cama, dwóch śrub i dziab ale i tak nie wydawało się pancerne. Na dokładkę prognozy na kolejne 2 dni przewidywały sztorm. Nie wiedzieliśmy dokładnie co to oznacza, ale powiedziano nam, że nie chcemy przeczekiwać go w ścianie. Decyzja o wycofie wydawała się logiczna. Zjechaliśmy linia oryginalnego startu z wariantem przez przewieszenia, zabijaniem dziab na stanowiskach i dokładaniem repów. Doszliśmy po nocy do BC i padliśmy, z nadzieją, że kolejne 2 dni złej pogody wykorzystamy na odpoczynek i regenerację i uderzymy ponownie.

Niestety to podejście, patrząc na nie z obecnej perspektywy, było życzeniowe. Pogoda nie była najgorsza przez pierwsze dwa dni rzekomego sztormu ale po niem przyszły tylko coraz to większe opady. Okno pogodowe zaczęło się oddalać, a nam, kurczyć czas. Zaczęliśmy mieć mały stres czy to w ogóle ma szanse powodzenia i zdecydowaliśmy o zmianie planu. Idziemy na drogę Depraviation. Łatwiejszy technicznie pasaż po śniegach, łączący się w górnej części z bibler – klewin powinien zabrać mniej czasu. Decyzję przesądził też fakt, że Krzychu nie chciał już wbijać się więcej w początkowo obraną drogę, a ja nie chciałem się rozdzielać, co on sugerował. Bezpieczeństwo przede wszystkim, a w trójkę jest bezpieczniej niż w dwójkę, zwłaszcza na takiej ścianie w takich górach.

Przy pierwszym zapowiedzianym oknie pogodowym, ruszyliśmy, nauczeni doświadczeniem, o 2 w nocy z BC. Nastawiliśmy się na szybkie przejście drogi obok. 3 dni i 2 biwaki – mniej żarcia i gazu. Po dotarciu pod ścianę, okazało się, że jest ona zapruta śniegiem, a pyłówki spadały jedna po drugiej, zwłaszcza na lini przebiegu depravation. Przeczekaliśmy pod drogą 1,5h po czym zawróciliśmy do BC. Tego dnia opady śniegu były takie silne, że kilka razy trzeba było odśnieżać namioty, żeby się od niego nie przygniotły. Kolejna lekcja, jak wygląda sprawdzanie się prognoz na Alasce.  Mieliśmy jeszcze jedną, bardziej desperacką próbę ale podobnie jak poprzednia okazała się niepowodzeniem.

Ze względu na słabe prognozy zdecydowaliśmy na powrót z lodowca 3 dni przed planowaną datą, obawiając się, że nie zdążymy na nasz międzynarodowy lot. Siedząc w BC byliśmy świadkami jak uczestnicy innych wypraw czekają od kilku dni na walizkach na samolot powrotny i chcieliśmy tego uniknąć. W rezultacie nasz planowany pobyt na lodowcu skrócił o tydzień. Okazało się też, że nasza pierszai ostatecznie jedyna próba była nie aż tak zła i żaden z zaspołów które mieliśmy okazje spotkać nie posuneły się wyżej niż my. Nie jest to może niczym odkrywczym ale jeszcze jedna nauczka na przyszłość: większa ilość czasu mogła by dać większe szanse na osiągniecie sukcesu. Choć na pewno nie stuprocentowe. Nie na Alasce. Tak samo aklimatyzacja. Nie zaszkodziło by przewspinać drogę lub dwie w małe okna pogodwe, ewentualnie zrobić skiturę do jednego z wysokich obozów na West Buttress na Denali. Cała wyprawa dała sporo doświadcznia i przeświadczenie, że alpinizm, zwłaszcza ten ’’egzotyczny’’ to nie rurki z kremem tylko orka na ugorze i jakby się człowiek dobrze nie przygotował to i tak pogoda może pokrzyżować plany.

Skład:

Tomasz Kujawski – członek WKW

Krzysztof Zabłotny – członek WKW

Mateusz  Więckowski – niezrzeszony w WKW

Dziękuję WKW za wsparcie wyprawy

Tomasz Kujawski