Relacja z wyjazdu WKW do Jordanii

Nasze oczy (czyli moje i Profesora) skierowały się na Jordanię dużo wcześniej, bo już na wiosnę, gdy pojawiły się tanie bilety lotnicze. W ramach postanowienia, że będziemy intensywniej doświadczać naszego jedynego życia i fundować sobie więcej przygód, czym prędzej zamówiliśmy bilety na samolot i duże bagaże. A potem się okazało: Lidźka! Ile tam jest wspinania! Lidźka! WKW ma wyjazd klubowy do Jordanii w tym samym czasie! Zapiszmy się wreszcie! No i się zapisaliśmy i się zaczęło.

           Do Jordanii udaliśmy się sześcioosobową ekipą wraz z Kasią i Marcinem oraz Rudą i Szczurem. Samolot z Modlina startował bladym świtem (w sumie to w czarną noc…) i wytransferował nas prosto do Ammanu. Jako że chcieliśmy oprócz wspinania zobaczyć jeszcze troszkę innych atrakcji tego kraju (!), wynajęliśmy czym prędzej auta i obraliśmy kurs na Petrę. Osobiście pierwszy raz w życiu byłam w Azji, choć na tak zwanym Bliskim Wschodzie, ale jednak w Azji, więc tkwiłam w szoku kulturowym od momentu wylądowania. Po pierwsze: nie było drzew. Dla leśnika to dziwne zjawisko. Naszym oczom ukazała się za to najprawdziwsza pustynia, upstrzona jedynie pod bramkami lotniska fragmentami sztucznej trawy i kilkoma smętnymi, zmęczonymi życiem palmami. Po drugie: chwilę po wyjeździe ekipa z auta numer jeden cudem uniknęła bliskiego spotkania z lokalnym autem. Uff. Po trzecie: wyszło na jaw, że  “autostrada” to tylko pojęcie umowne – okazuje się, że można na niej śmiało zawracać, zatrzymywać się przy lokalnych straganach z owocami a także należy unikać progów zwalniających pojawiających się znienacka niczym grzyby po deszczu. Choć tam nie pada… Ale o deszczu później!

Przebijaliśmy się więc przez Jordańską Autostradę Pustynną w kierunku Petry, gdyż postanowiliśmy zwiedzić to pradawne, wykute w piaskowcu miasto Nabatejczyków, póki jeszcze istnieje i całkiem nie zadeptali go turyści. Udaliśmy się prosto do miejscowości Wadi Musa, skąd startuje jedyny szlak turystyczny do Petry. Jak się później okazało wcale nie jedyny, ale za to historyczny i piękny. Zarezerwowaliśmy nocleg w beduińskiej chacie, żeby było miło i klimatycznie. Ognisko, gwiazdy, gawędy do rana, beduińskie bajanie i gorąca pustynna herbata… Nasz plan został zweryfikowany przez właściciela obiektu, w którym planowaliśmy spędzić swoją pierwszą noc, gdyż, jak się okazało, musiał jechać do domu i wracać do nas nie zamierzał, bo przyjechaliśmy za późno. Tym sposobem zostaliśmy z rozłożonymi rękami na pustyni, gdyż Pan był stanowczy i nie zamierzał zmienić zdania. Szybko musieliśmy ogarnąć sobie nocleg w hotelu. Było bez bajania. Po krótkiej integracji wszyscy padli jak kawki w pomidorach. A rano trzeba było wstać skoro świt, bo przecież w Petrze są dzikie tłumy i nie dopchamy się do kas przed południem!

Tak więc drugiego dnia po pierwszej nocy udaliśmy się bladym świtem do bram Petry, gotowi zmierzyć się z zatrważającymi kolejkami ludzkimi, tłumami z autokarów wycieczkowych, płaczącymi dziećmi i ich poddenerwowanymi rodzicami, niemieckimi emerytami i innymi grupami zwiedzających… No cóż. Nie zastaliśmy prawie nikogo. Opuściliśmy więc przyłbice i raźnym krokiem podeszliśmy do kas, odbiliśmy nasze Jordan Passy i wkroczyliśmy na terytorium Petry. Do wnętrza miasta prowadzi wąski Wąwóz Siq – ten sam którym jechał Indiana Jones na swoim karym pustynnym wierzchowcu! Wąwóz ma około kilometra i po jego przejściu naszym oczom ukazał się słynny (chyba najsłynniejszy) skarbiec. No fajnie. Ale widzieliście te skały?! Te rysy?! Ile tu jest wspinania!!! Cóż, wyjazd wspinaczy najwyraźniej zawsze obarczony jest pewną dozą szaleństwa. Udaliśmy się na obchód miejscówki przez góry – poszliśmy wąskim szlakiem z daleka od tłumów i wielbłądów, za to klimatycznym i z pięknymi widokami. Pod samym szczytem rósł niezwykle dorodny, żywozielony okaz cyprysika śródziemnomorskiego, a gdy wskazałam na niego palcem, z zamiarem pokazania ekipie, rozległy się za moimi plecami ochy i achy – ale zajebista płyta!!! Ciekawe jakby to można było przewspinać… Tu stopień, tu taka krawąda… Ech…

Dotarliśmy na szczyt wzniesienia, z którego rozciągała się piękna panorama na całą Petrę. No, prawie całą, bo to jednak było ogromne miasto. Co ciekawe, to Matka Natura zakończyła jego kupiecko-handlową historię, trzęsąc pod nim ziemią raz po raz pomiędzy VI a VIII wiekiem. W podziwianiu widoków towarzyszył nam lokalny Jack Sparrow, serwujący beduińską herbatkę i kawkę. Poprosił nas nawet żebyśmy napisali mu po polsku hasło reklamowe zachęcające do wizyty w jego siedzibie. Napisaliśmy, popiliśmy herbatką i ruszyliśmy na dalszą eksplorację terenu. Nie wiem ile herbat i kaw wypiliśmy po drodze, ile dróg wspinaczkowych wytyczyliśmy palcem po tych piaskowcowych petrzańskich skałach, ale wszystkiego było z pewnością dużo, więc na następnym szczycie padliśmy pokotem i pogrążyliśmy się w błogiej naskalnej drzemce. Zachód słońca uraczył nas przepięknym popisem barw czerwieni, różu i pomarańczu tańczących po otaczających nas piaskowcowych szczytach. Było pięknie i trochę bajkowo.

Kolejnego dnia postanowiliśmy zwiedzić tak zwaną Małą Petrę, zdecydowanie mniej obleganą turystycznie i rozreklamowaną, a przez to spokojniejszą i równie intrygującą. Po, uwaga, wypiciu beduińskiej herbaty ruszyliśmy na spacer po pustyni i racząc się pięknem okolicznych skał znów wytyczaliśmy nowe rejony wspinaczkowe. A wieczorem obraliśmy kierunek Wadi Rum – nie ma co ukrywać po co tu tak naprawdę przyjechaliśmy! Wszystkich już dość mocno ssał wspinaczkowy głód.




Po zmierzchu dojechaliśmy na miejsce, więc efekt WOW związany z bliskością gór i pustyni pozostał nam na rano. Miejscówkę mieliśmy przy samym wylocie na pustynię, upstrzoną światłami jeepów zjeżdżających na noc do wioski i zwożących głodnych i zmęczonych całodziennym zwiedzaniem turystów.

            Przed świtem umówiliśmy się z naszym gospodarzem, że zawiezie nas do małego sektora sportowego Jebel M’zeygeh, w którym postanowiliśmy się rozwspinać. Zdesantował nas pod samą ścianą, rzucił “śniadanie” zawinięte w kilka zrywek i umówiwszy się na odbiór nas w godzinach popołudniowych ruszył w te pędy do swoich dwóch żon i pozostałych podopiecznych. Gdy jego auto zniknęło za wydmą i górą, nastała kompletna cisza i brak zasięgu. Zjedliśmy śniadanie, na które składały się pszenne placki z dżemem, hummusem i serkiem fetopodobnym Panda oraz chałwa. Ta chałwa to się nas trzymała do końca wyjazdu. Niektórych nawet dłużej, niektórzy to zrobili zapasy przed powrotem do kraju! Rozpełzliśmy się po pustyni podziwiając jej kolory w świetle wschodzącego słońca, rozkoszując się ciszą i przestrzenią, wolnością i pięknem krajobrazów. Gdy słońce zaczęło się na dobre rozkręcać, postanowiliśmy rozpocząć naszą wspinaczkową przygodę od dobrej rozgrzewki z elementami pustynnej jogi. Sektor oferował drogi w trudnościach od 5a do 6b, kilkanaście jednowyciągowych sporcików, jeden sportowy wielowyciąg, jeden tradowy wielowyciąg i jeden długi trad (A Pale Moon Rising 40m 5c). Idealnie na pierwszy dzień. Pustynne słońce okazało się być gorące, ale jednak całkiem znośnie. Im wyżej wznosiło się na niebo, tym na pustyni panował większy ruch. W pewnym momencie mieliśmy wrażenie, że jesteśmy na wielkiej plaży, a pędzące w każdą stronę jeepy z turystami to motorówki. Przeleciał też prawie nad nami malutki samolocik, najwyraźniej podziwiający uroki pustyni z wysokości. Nasz Salem zjawił się punktualnie godzinę przed umówionym czasem i ze zniecierpliwieniem przebierał nogami. Gdy dotarło do niego, że wbijamy się właśnie w trójkowym zespole w trzeci wyciąg i potem czekają nas jeszcze zjazdy, witki opadły mu do piasku i postanowił zabrać się za przygotowywanie herbaty. Okazuje się bowiem, że każdy prawdziwy mieszkaniec pustyni ma w swoim samochodzie taką czarną walizeczkę z małym czajniczkiem, herbatą i papierowymi kubeczkami na wypadek… wszelki. Tu zawsze jest okazja do wypicia herbaty…

Drugiego dnia nasze apetyty wspinaczkowe nieco się zaostrzyły i postanowiliśmy zaatakować ściany przy samej wiosce. Niestety ekipa została uszczuplona o jednego zawodnika, którego z nóg zwalił zawleczony z Polski Zarazek. W warunkach pustynnych Zarazek rozpanoszył się i każdego z nas po kolei postanowił zgnębić. Ruszyliśmy w kierunku Jebel Rum – największego masywu w okolicy, oplecionego siatką dróg wspinaczkowych, częściowo obitego, ale wciąż zawiłego i niedostępnego dla przypadkowych turystów. Żeby wspiąć się na jego szczyt, trzeba pokonać ścianę o wysokości prawie 500 metrów i naprawdę dobrze rozeznać się w topografii przy zejściu lub zjechać linią zjazdów, którą też najpierw trzeba znać. Trudno tu o dokładne topo. Jest książka z 2015 roku “Treks and Climbs in Wadi Rum, Jordan” Tony’ego Howarda, ale to biały kruk. Można się z niej dużo dowiedzieć i nawet kilkukrotnie wpadła nam w ręce w trakcie wyjazdu, ale wspinanie tutaj to i tak nieco dzika przygoda! Na wschodniej ścianie Jebel Rum lśni nowiutka linia ringów Queen of the Desert 7a+, drogi wytyczonej i obitej w 2020 roku. Miejscami trzeba dokładać coś od siebie, ale wydaje się to być również w miarę szybką i prostą linią zjazdów. Na razie droga zostaje w naszych głowach jako projekt, a nasze oczy kierują się na prostsze i krótsze tradziki. Na pierwszy rzut, w zespole trójkowym z Rudą i Profesorem, bierzemy Mumkina, podczas gdy Kasia z Marcinem idą się zmierzyć z Walk Like an Egyptian.

Drogi piątkowe, choć przedłużeniem drogi Kasi i Marcina jest tak zwana The Mummy za 6b, którą Kasia ochoczo i z sukcesem atakuje. Ciekawe wspinanie. Okazuje się, że piaskowiec tutaj jest bardzo dobrej jakości i śmiało można zacierać w nim kości. “Ufoki”, które przytachaliśmy w plecaku, zostają w nim przez cały wyjazd nieużyte. Po południu ściana pogrąża się w cieniu i robi się zimno. Zarazek się cieszy, a my po skończonych drogach drżymy jak osiki na zjazdach. Wieczorem z Kasią, Marcinem i Profesorem jedziemy spać na pustynię, Ruda ze Szczurem zostają w bazie z Zarazkiem. Idziemy na wieczorny spacer po pustyni, pięknie wstaje księżyc. Wdrapujemy się na pobliskie skałki skąd roztacza się widok na pustynię – myślałam, że pół godziny jazdy od wioski będzie bardziej dziko, ale nie jest. Pod każdą górą błyszczą światła obozów, jeżdżą wciąż jeepy, w oddali ktoś spaceruje z czołówką, słychać rozmowy i pomruk silników aut. Ech, czy gdzieś na świecie jest jeszcze miejsce nieskażone ludzkością?

            Następnego dnia budzimy się wraz z mglistym słońcem. Okazuje się, że na pustynię opadła rosa, pokrywając piasek cieniutką warstewką wilgoci. Jest ciemnoczerwona i śmiesznie kruszy się pod butami. Zjedliśmy śniadanie, na które składały się pszenne placki z dżemem, hummusem i serkiem fetopodobnym Panda oraz chałwa. I jajo. Jajo też jest tu ważne. Jajo je się samo, lub z jaja wychodzi kurczak, który daje inne jaja i którego finalnie też się zjada. Na przykład zapiekanego z warzywami i ryżem na takim specjalnym stelażu, który to stelaż umieszcza się w ziemnym dole z żarem na dnie i na kilka godzin zasypuje od góry piachem. Podobno to tradycyjny sposób przygotowywania potraw na pustyni. Po śniadaniu kolega naszego gospodarza wywiózł nas do Barrah Canionu, gdzie naszym oczom okazała się przepiękna droga Merlin’s Wand. Idealna rysa przez całą ścianę, pięć wyciągów równego, ciągowego wspinania. Bajka. I dwa zespoły u stóp ściany. Westchnęliśmy ciężko i poprosiliśmy Pana żeby podwiózł nas jednak w inne miejsce, pod Beauty. Może tam będzie mniejszy tłok. No problem, my friends. I pojechaliśmy pół godziny przez pustynię do wylotu kanionu, na końcu którego startowała Beauty, o czym jednak wtedy nie wiedzieliśmy. Pokrążyliśmy więc w okolicy i znaleźliśmy grupę innych wspinaczy, która wbijała się w potężną ścianę Nassrani na poważną, dwudniową wyrypę. Mieli naszykowane wory z żarciem i ekwipunkiem biwakowym i cisnęli ostro w górę. Część ekipy była jeszcze u podstawy ściany, więc wypytaliśmy ich o dojście do Beauty i ewentualnie co myślą o Merlinie. Zdecydowanie polecili Merlina, więc ponownie skierowaliśmy naszego drivera do Barrah Canionu. No problem, my friends.




Zostawił nas pod ścianą, podczas gdy pozostałe dwa zespoły były już dużo wyżej. No i cóż, oszpeiliśmy się i ruszyliśmy początkowo w czteroosobowym pociągu, bo ktoś w sumie nie wiedział, ktoś się gorzej czuł (czyli ja) do pierwszego stanowiska. A co dalej –  mieliśmy zobaczyć. Pierwszy wyciąg miał jedno trudne miejsce, które można było przehaczyć, ale które jednak spowodowało, że Marcin zrezygnował z dalszej wspinaczki twierdząc, że serdecznie to wszystko pierdoli. Gdy doczołgałam się do nich szykował sobie właśnie zjazd i bardzo miałam ochotę do niego dołączyć, ale Profesor z Kaśką zdążyli mnie dowiązać do siebie liną zanim spróbowałam zaprotestować. Mój Zarazek czuł się dzisiaj świetnie, wysysając ze mnie życiowe siły i chęci, no ale przecież “na wędkę” to nie trzeba być w super formie… Poszłam. Nie żałowałam. Droga była piękna, rysę można było “oszukiwać”, za to wzorowo siadała w niej asekuracja. Czwarty i piąty wyciąg to typowy face climbing z mnóstwem kieszonek na łapki i stopni. Zdecydowanie moja ulubiona droga na tym wyjeździe. Zjechaliśmy po ciemku cofając się raz po linę, która utknęła w rysie przy ściąganiu. Utknęła ponownie po ostatnim zjeździe, ale na szczęście z opresji wyratował nas nasz Beduin, ściągając linę przy pomocy auta. Wróciliśmy do bazy i dość szybko padliśmy.

Następnego dnia Kasia z Marcinem opuścili ekipę i udali się w drogę powrotną do naszego zimnego i ochlapanego błotem kraju. Ruda ze Szczurem zostali w bazie z Zarazkiem, a my z Profesorem wyruszyliśmy na poszukiwanie Beauty. Idąc przez wieś, Profesor zwrócił uwagę na tablicę “Bedouin village camp”, która jakoś szczególnie przykuła jego uwagę, choć wcale szczególna nie była. Jako że szukaliśmy nowej bazy, bo nasza okazała się zimna i nieprzyjazna, a gospodarz to po prostu był palant, postanowiliśmy wybadać grunt i rozejrzeć się za innym lokum. Gospodarz campu, Hamdan, okazał się być bardzo miłym człowiekiem. Oczywiście zaproponował herbatę, oprowadził nas po namiotach, pokazał zaplecze kuchenne i Święty Worek. I to właśnie jego podejście i ten Worek sprawiły, że ostatnią część wyjazdu spędziliśmy u niego. Ale pomału. Święty Worek wypełniony był toposami i opisami dróg wspinaczkowych.

Siedzieliśmy jak zaczarowani, piliśmy herbatę z listkiem mięty i przeglądaliśmy kartkę po kartce. Odkopaliśmy Beauty i opis dojścia pod drogę, który okazał się wcale nie być taki oczywisty. Zrobiliśmy kilka zdjęć, podziękowaliśmy i ruszyliśmy w drogę. Najpierw wyjście z wioski w kierunku masywu Nassrani. Trawers kamienistego zbocza wąską ścieżką z poustawianymi chłopkami i kilkoma strzałkami, potem plateau z usypaną wielką strzałką z kamieni, która z oddali wydała mi się być chodnikiem. Gdy tak na nią patrzyłam i zastanawiałam się komu się chciało usypywać chodnik na środku plateau z daleka od wioskowych zabudowań, doznałam olśnienia, że chodnik na końcu się rozszerza, a potem zwęża. Jeżu. Strzałka! Przeszliśmy wąskim wąwozem na kolejny poziom. Po drodze Profesor znalazł swój statek kosmiczny, a ja prawie zgubiłam płuca. Potem nastąpił odcinek po slabach. Orientacja na chłopki.

Ścieżka przez slaby, swoją drogą niesamowita, wyprowadziła nas do skalnego miasta przetkanego piaskowymi dróżkami. Potem w lewo wąwozem za wyrytym w skale napisem “Beauty”. Wyrytym dość niedbale, jakby ostatkiem sił, ciekawe dlaczego… Po wąwozie dość strome podejście pod ścianę i jest… Beauty. No faktycznie piękna droga, ale przez Zarazka nie byłam w stanie wyobrazić sobie dymania półtorej godziny ze szpejem po tych wszystkich wertepach, żeby jeszcze potem się wspinać… Jednak znamy już skrót. Wróciliśmy kawałek tą samą drogą, a potem postanowiliśmy przejść na drugą stronę Nassrani Canionem Kharazeh i wrócić pustynią, i może ewentualnie złapać stopa. Super trekking w otoczeniu niesamowitych formacji skalnych. Wyszliśmy do wąwozu, w którym już raz krążyliśmy z naszym Beduinem w poszukiwaniu Beauty.

Jakby podjechać tu autem byłoby bliżej i łatwiej niż z wioski, ale to wciąż kawałek drogi do przejścia. U wylotu wąwozu Profesor znalazł piękną, 200 metrową ścianę i zaczął się po niej wspinać palcem. I nagle okazało się, że gdzieś jest stanowisko, wisi pętla, druga, błyszczy ring. To droga! Po powrocie odkopaliśmy nawet w kartkach jej nazwę – 7 Bello. Piękna, w zasięgu – kolejny projekt. Wracając wzdłuż podstawy ściany Nassrani oglądaliśmy z bliska jej piękno i szukaliśmy dróg. Naszą uwagę szczególnie zwrócił Sandstorm -napis wyryty na skale, topo do odszukania, przegenialna rysa. Wędrując już po pustyni faktycznie udało nam się złapać stopa i to nie byle jakiego! Zaczepił nas chłopak ze stadkiem wielbłądów. Po krótkich negocjacjach wielbłądy kładły się na ziemię przy przedziwnym akompaniamencie chrząknięć i syknięć wydawanych przez chłopaka. Rozsiedliśmy się wygodnie i pojechaliśmy do wiochy.



Kolejne dwa dni spędziliśmy nad morzem w Akabie na kuracji jodem. Podobno nad morzem zdrowo siedzieć jak się jest porażonym Zarazkiem. Siedzieliśmy więc, zbierając siły na ponowny pustynny atak. Pływaliśmy w Morzu Czerwonym obserwując przez maskę rafę koralową. Kolorowe rybki, przeogromne gąbki i jeżowce urzekały rozmaitością barw i kształtów. Odwiedziliśmy też lokalny targ i byliśmy na pizzy. Zdecydowanie nie polecam konsumpcji pizzy w kraju arabskim – oni po prostu nie umieją jej zrobić, mimo że bardzo się starają. Za to zupa chlebowo-hummusowa wychodzi im rewelacyjnie.

            Po dwóch dniach laby powróciliśmy na pustynię. Poszliśmy sobie pod naszą ulubioną, bo codziennie oglądaną, wschodnią ścianę Jebel Rum. Wstawiliśmy się z Profesorem w Walk Like an Egyptian, a Ruda ze Szczurem w Mumkina. Spokojny, ładny dzień. Popełniłam dwa piękne stanowiska, z których osobiście jestem wciąż bardzo dumna. Profesor popełnił Mumię. Zeszliśmy, poszliśmy na Colę i Snikersa, a potem na obiad.

Następnego dnia Ruda poprowadziła Inferno na East Domie. Chwała jej za to. Ja nie mogłam wygiełgać pierwszego wyciągu, Profesor drugiego. To już chyba zmęczenie materiału i Zarazek do spółki spowodowały, że po dwóch wyciągach miałam totalnie dość i postanowiłam że zjeżdżamy, bo nie zrobię ani pół wyciągu więcej. Obiektywnie rzecz biorąc to bardzo ładna, dobrze asekurowalna, ciągowa droga. Warto nie zrażać się jej demoniczną nazwą i spróbować się z nią zmierzyć. Cztery wyciągi, miejsce za 6b, reszta trudności 5/6.

Ostatniego dnia na pustyni wszyscy zrezygnowaliśmy ze wspinania. Postanowiliśmy udać się na trekking – Szczury na eksplorację Nassrani, a my na poszukiwanie dróg wejściowych i zejściowych z Jebel Rum. Byliśmy przy Źródłach Lawrenca, które to są prawdziwą oazą na pustyni – sącząca się ze skały woda daje życie mchom, paprociom i innym roślinom zielnym. Rośnie tam łan mięty, który trzeba lekko przetrącić idąc ścieżką. Zapach obłędny, bo i kto by się go spodziewał w pustynnych górach! Znaleźliśmy ścieżkę zejściową z Jebel Rum. Nie udało nam się niestety odszukać odejścia drogi Hammada – podobno najłatwiejszego wariantu wejściowego na szczyt, choć również posiadającego miejsca, w których należałoby się asekurować z liny. Miejscowi niechętnie dzielą się wiedzą na temat lokalnych ścieżek, za to chętnie po nich prowadzą (oczywiście za opłatą). Mniej więcej jednak wiemy gdzie powinniśmy odbić, więc pozostaje nam tylko odszukać szlak przy następnej sposobności. Poszliśmy także na tak zwane wyższe tarasy w poszukiwaniu drogi Pillar of Wisdom. Piękne wspinanie, niecałą godzinę od wioski. Zrobiliśmy dokumentację fotograficzną dojścia i początku drogi, który mógł się wydawać niejasny. Później poszliśmy dalej wąwozem, który zakończył się dość obłą, w dodatku obsypaną piaskiem i śliską ścianką. Odbiliśmy więc w prawo, wzdłuż chłopków na pobliskie tarasy. Ścieżka pięła się w górę formacją przypominającą skalną zjeżdżalnię i kończyła wąskim kominkiem. Postanowiliśmy zaryzykować i wdrapać się nim na górę. Po kilku metrach pionowego pełzania wyleźliśmy na kolejne piętro tarasów. Stąd ścieżki już nie udało nam się zlokalizować, ale miejsce samo w sobie było piękne i warte odwiedzenia. Posiedzieliśmy więc chwilę żegnając się z pustynią i obiecując sobie, że koniecznie tu wrócimy. Ile tu jest wspinania?!

Ile nieodkrytych ścieżek, wąwozów, szczytów… No i idealna pora dla wspinaczy, którzy zimę traktują jako okres doładowywania na ściance, bo w górach za zimno lub dla tych, którzy zimę lubią, ale na przykład jej w Tatrach nie ma… W sumie dla wszystkich żądnych przygody i bliskiego kontaktu z surową pustynną przyrodą.

            Następnego dnia wracaliśmy już w kierunku Ammanu. Po drodze postanowiliśmy odwiedzić Morze Martwe i sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak słone i czy rzeczywiście nie trzeba w nim machać płetwami, żeby unosić się na wodzie. No i sprawdziliśmy i jest. Tak słone, że aż gorzkie, bleh! Tak słone że aż tłuste! Ma się wrażenie, że pływa się w oliwie. Po wyjściu czułam się jak kiszony ogórek i koniecznie zapragnęłam opłukać się z tej solanki. Oczywiście za drobną, negocjowalną opłatą pan użyczył nam prowizorycznego prysznicu, pod którym zmyliśmy z siebie warstwę soli. Pojechaliśmy na nocleg do Madaby. Ilość śmieci w rowach, na polach, w samym nawet mieście niezwykle nas przytłoczyła. Wśród tych śmieci wałęsające się psy i koty, niektóre tak chude, że można im było śmiało liczyć żebra i organy wewnętrzne… Kozy w centrum miasta to widok, który też tu nikogo nie dziwi. Jedzą chyba śmieci i kamienie… Na wieczornym spacerze przepuściliśmy ostatnią kasę na malutką mozaikę z wizerunkiem wielbłąda, którą Pan Terek ręcznie wyklejał w swojej pracowni. Uznaliśmy, że warto wspierać lokalną manufakturę, a nie wszechobecną chińszczyznę…

            Nazajutrz odpicowaliśmy auto i odstawiliśmy do wypożyczalni. Nie obyło się bez małej awantury, ale gdy Rudej odpalił się wkurw nagle znalazł się Pan, który wypożyczał nam auto i wszystko było w porządku. Cóż, też bym się na ich miejscu przestraszyła. Przez chwilę jakby groziło zdetonowaniem ładunku wybuchowego w okienku wypożyczalni… Po przylocie czekał nas mały szok termiczny – skromne 20 stopni różnicy temperatur i śnieg. Cóż, w końcu zima i grudzień. A co niektórzy na drugi dzień wybierali się na dziabki…

            Wyjazd był super. Góry, wspinanie, pogoda i ludzie – wszystko się zgrało i wyszła z tego piękna melodia wspomnień. Miesiąc po naszej wizycie Jordania spłynęła ulewnym deszczem. Ewakuowano turystów z Petry, piaszczystymi żlebami Wadi Rum płynęły potoki wody. Ciekawe jak tam teraz wygląda. Może pojawiły się nowe drogi wspinaczkowe… Z pewnością, bo to góry bardzo dzikie i zmienne. Gorąco polecamy je odwiedzić.

Lidka