Relacja z Alaski
Alaska – Park Narodowy Denali
Na początku kwietnia w składzie Michał Kasprowicz, Rafał Zając i niżej podpisany wybraliśmy się do największego stanu USA aby załoić coś w Narodowym Parku Denali. Naszym celem było zrobienie przynajmniej jednej z dróg na zachodniej ścianie Mt. Huntington. 18-20 kwietnia udało nam się wejść na szczyt drogą Harvard Route (1000m przewyższenia, VI, 5.9, A2, 70° ). 23 kwietnia naparliśmy w non-stopie drogą Colton-Leach (1000m przewyższenia, VI, AI5 85°) , niestety około 5
wyciągów od grani byliśmy zmuszeni do wycofu.
Wylot wcześnie rano z Warszawy i po kilku przesiadkach lądujemy w Anchorage. Tam robimy zakupy: jedzonko:), liofy, gaz, uzupełniamy braki w sprzęcie, wypożyczamy telefon satelitarny i narty. Jest mroźno, na ulicach leży jeszcze sporo śniegu. Wszyscy mówią, że zima tego roku jest wyjątkowo zimna i długa.
Michał i ja przed hostelem w Anchorage.
Co nie napawa optymizmem. Kolejnego dnia jedziemy do małego miasta Talkeetna. Po zarejestrowaniu się w biurze rangersów, gdzie dostaliśmy nasze toalety – zielone zakręcane wiaderka i worki na śmieci, udajemy się na lotnisko. Pakujemy bagaże do 4 osobowego samolociku i po 30min lądujemy na lodowcu Tokositna wprost pod zachodnią scianą Mt. Huntington.
Po wylądowaniu na lodowcu Tokositna.
Byliśmy pierwszym zespołem w tym sezonie, dopiero po jakiś 6 dniach przeleciał inny zespół, więc cała dolina była nasza:). Przez pierwsze 2 dni było bardzo zimno. W nocy temperatura spadała do ok -30°C . W dzień, w słonku była bajka – ciepło i przyjemnie, ale wieczorem, gdy słońce zachodziło za zboczami gór, momentalnie robiła się lodówa. Te dni spędzamy na rozbudowę bazy, udeptywanie pasa startowego i analizowanie przebiegu interesujących na dróg. Przez kilka kolejnych dni trwa „eastern flow” – raczej jest ładnie ale codziennie coś poprószy, powieje w partiach szczytowych ale jest cieplej i generalnie można by się wbić w jakąś krótszą drogę ale nie wiadomo czy za kilka godzin ta mała zadymka rozwinie się w totalną zamieć czy totalną lampę. Biorąc pod uwagę, że nasza droga miała zająć 2-3 dni postanawiamy nie zaczynać wspinania w tak niepewną pogodą. Czas ten poświęcamy na przetarcie drogi pod ścianę, krótkie spacerki, przeglądanie schematów oraz na opalanie się kiedy wychodziło słońce:). Wstawaliśmy bardzo wcześnie bo o 11 rano, wtedy właśnie wychodziło słońce (tylko pierwszego poranka wstałem przed 11 i zostałem nieźle wypizgadny). 17 kwietnia zaczyna się rewelacyjne okno pogodowe. Prognozy mówią o lampie i wysokich (-15°C a nie -25°C ) temperaturach przez kolejne kilka dni. Następnego dnia wbijamy się w Harvard Route.
Baza z widokiem na nasz cel.
Zaczynamy wariantem Puryear-Westman ‘a. Prowadzi on prostszym terenem niż oryginalny start ale daje to możliwość poruszania się na lotnej oraz ominięcia wielkich nawisów nad oryginalnym startem. Polami lodowo – śniegowymi i lodową rynną dostajemy się pod Bastion. Dalej jeden skalny wyciąg, później miksty i terenem śnieżno-lodowym docieramy do biwaku. Zgodnie z planem Michał prowadzi Nosa – hakówka za A2 (najtrudniejszy na naszej drodze), Rafał go asekuruje a ja przygotowuję miejsce pod namiot. Po zaporęczaniu tego wyciągu Michał zjeżdża i chłopaki pomagają mi kopać – okazało się, że pod śniegiem jest całkiem sporo lodu który trzeba było skuć aby zmieścić 3 osoby. Po kilku godzinach rozkładamy namiot, gotujemy wodę, jemy i idziemy spać.
Waldorf na skalnym wyciągu wyprowadzającym nad Bastion.
Miksty nad Bastionem
Michał o zachodzie słońca prowadzi Nosa – wyciąg hakowy za A2.
Następnego dnia rano trochę się grzebiemy. Gaz pomimo tego, że noc spędził w ciepłym śpiworze szybko się ochładza i bardzo powoli topi śnieg. Pijemy, jemy śniadanie, robimy po butelce picia na głowę i ciśniemy do góry po zaporęczowanym dzień wcześniej wyciągu. Ostatni pałował Waldorf. W wyniku nieporozumienia i pośpiechu zrzucił w dół jedną żyłę (była przywiązana w ostatnim miejscu w połowie wyciągu). Po debatach czy iść dalej czy zjeżdżać, postanawiamy iść dalej
do szczytu. Teren powyżej był już dużo prostszy – głównie lodowo-śnieżne stoki i trawersy. Wieczorem stajemy na szczycie. Grań szczytowa Mt. Huntington to niesamowite miejsce (szczeliny, nawisy, niesamowite śnieżne kształty).
Prace na biwaku.
Rafał i ja na biwaku, Michał pałuje do góry. Poranek 2 dnia w ścianie.
Na szczycie
Wierzchołek na jednym z ramion Mt. Huntington – Idiot Peak. Lodowiec Tokositna w dole.
Zejście z wierzchołka. W tle grań szczytowa.
Pozostaje jeszcze to czego obawialiśmy się najbardziej czyli zejście i zjazdy na jednej żyle. Początkowo teren był prosty – umożliwiał zejście. Tak dostajemy się jakieś 3 wyciągi pod grań i jeszcze przed zmrokiem zaczynamy zjazdy (prowadziły nieco innym terenem niż wejście). Na szczęście odcinki skalne nie są długie i 30m zjazdami o 4 rano docieramy do biwaku. Kolejnego dnia rozpoczynamy zjazdy do bazy. Mieliśmy sporo szczęścia i po 3 zjazdach znaleźliśmy zgubioną poprzedniego dnia linę. Późnym popołudniem docieramy do bazy. Gdzie przez kolejne 2 dni odpoczywamy, suszymy się i zbieramy siły na kolejną drogę.
Zjazdy 3 dnia. Rafał odzyskuje linę. Michał i ja wisimy na stanie. W tle Idiot Peak.
Po powrocie z Harvard Route pogoda miała utrzymać się jeszcze 3-4 dni. Przez ten czas zbieramy siły i rano 3 dnia (tj. 23 kwietnia) atakujemy kolejną drogę na zachodniej ścianie Mt. Huntington – Colton Leach. Załamanie pogody miało przyjść 24 kwietnia rano. Postanawiamy iść w non stopie z nadzieją, że uda nam się wejść przynajmniej do grani z zjechać przez załamaniem pogody. Pierwsze 400m to piękna szeroka lodowa rynna o trudnościach AI5. Później miał być już prosty teren – śnieżne trawersy. Niestety nie trafiamy w odpowiednie miejsce i trawersujemy nieco trudniejszym – mikstowym terenem. Załamanie pogody przychodzi dużo wcześniej. Zaczyna coraz mocniej wiać, na horyzoncie pojawia się coraz więcej chmur. Jakieś 5 wyciągów od grani postanawiamy się wycofać. Całą noc walczymy ze zjazdami. Pada śnieg, wieje, ciągle sypią pyłówki, na jednym zjeździe ledwo ściągamy linę na innym musieliśmy zjechać skośnie w prawo po litej płycie, z zakładaniem przelotów kierunkowych (a drugi i trzeci z waleniem niezłych wahadeł). Ostatecznie wczesnym rankiem kładziemy się spać w bazie.
Była to dla nas niezła nauczka. Zrobiliśmy kilka błędów które złożyły się na niepowodzenie. Nie zobaczyliśmy jak wygląda przejście przez szczelinę brzeżną (a z bazy to było zaledwie 30min podejścia). Z daleka wyglądała na prostą a okazała się bardzo trudna i straciliśmy około godziny na jej przejście. Nie zobaczyliśmy z daleka gdzie dokładnie powinniśmy wejść już po trudnościach w proste śnieżne trawersy, przez co straciliśmy sporo czasu na pokonywanie trudniejszego terenu. No i
mogliśmy wstać z 1-2 godziny wcześniej. No i tak to się kończy jak człowiek sobie trochę odpuści…
Przed trudnościami na drodze Colton-Leach.
Pogoda popsuła się na dobre. Spadło dużo śniegu. Zaczęło kończyć się żarcie. Jesteśmy już zmęczeni niskimi temperaturami. Pora wracać do domu!
Po powrocie z lodowca mieliśmy jeszcze kilka dni na „dojście do siebie” przed lotem do Polski.
Hamburgery, pizza, browary. Nie pamiętam kiedy ostatnio miałem tak dużo tak bardzo leniwych dni pod rząd :P.
Powrót z lodowca.
W imieniu zespołu chciałbym podziękować firmom Monkey’s Grip oraz HiMountain za wsparcie sprzętowe. KWW PZA za przyznane dofinansowanie. Waldorf i ja dziękujemy naszemu klubowi – WKW za dodatkowe wsparcie finansowe. Dziękujemy też Andżelice Dryndzie za nadsyłanie szczegółowych prognoz pogody.
Dawid Sysak
Wrocławski KW
W końcu ciuszki!!! 🙂
Na początku kwietnia w składzie Michał Kasprowicz, Rafał Zając i niżej podpisany wybraliśmy
się do największego stanu USA aby załoić coś w Narodowym Parku Denali. Naszym celem było
zrobienie przynajmniej jednej z dróg na zachodniej ścianie Mt. Huntington. 18-20 kwietnia udało nam
się wejść na szczyt drogą Harvard Route (1000m przewyższenia, VI, 5.9, A2, 70° ). 23 kwietnia
naparliśmy w non-stopie drogą Colton-Leach (1000m przewyższenia, VI, AI5 85°) , niestety około 5
wyciągów od grani byliśmy zmuszeni do wycofu.
Wylot wcześnie rano z Warszawy i po kilku przesiadkach lądujemy w Anchorage. Tam robimy
zakupy: jedzonko:), liofy, gaz, uzupełniamy braki w sprzęcie, wypożyczamy telefon satelitarny i narty.
Jest mroźno, na ulicach leży jeszcze sporo śniegu. Wszyscy mówią, że zima tego roku jest wyjątkowo
Michał i ja przed hostelem w Anchorage.
zimna i długa. Co nie napawa optymizmem. Kolejnego dnia jedziemy do małego miasta Talkeetna. Po
zarejestrowaniu się w biurze rangersów, gdzie dostaliśmy nasze toalety – zielone zakręcane wiaderka i
worki na śmieci, udajemy się na lotnisko. Pakujemy bagaże do 4 osobowego samolociku i po 30min
lądujemy na lodowcu Tokositna wprost pod zachodnią scianą Mt. Huntington.