Tatry 10-13 marzec – relacja

“Kozi Wierch był tego dnia oblegany z każdej strony. Trudno się dziwić – wszystkim dopisała zarówno pogoda, jak i kondycja, dzięki temu szczyt stał się naszym klubowym genius loci.” – relacja z klubowego wyjazdu w Tatry.

„I zaczęło się. Góry pochłonęły mnie całkowicie, szczególnie zimą. Przez pierwszy sezon biegałem po szlakach, zaraz potem zacząłem się wspinać.
Andrzej Zawada, którego zresztą niestety nie dane było mi poznać, zwykł mówić: Pokaż, co zrobiłeś w Tatrach zimą, a powiem ci, jakim jesteś alpinistą. Oczywiście o tym zdaniu dowiedziałem się znacznie później. Każdą wolną chwilę poświęcałem na to, żeby znaleźć się w górach i się wspinać (…)

Pamiętam niesamowitą chwilę, kiedy staliśmy na śnieżnej grani, a pod nami były tylko chmury. Patrzyłem ze łzami szczęścia w oczach i pomyślałem wtedy: Tak musi być w Himalajach, o których czytałem w książkach i w które pewnie nigdy nie dotrę (…).

Stałem pod północną ścianą K2, patrzyłem z zachwytem i przypomniałem sobie tę chwilę na śnieżnej grani pod Kozim Wierchem. Marzenia stały się rzeczywistością.

Bo w tym sporcie (…) ważna jest determinacja i własne pragnienia. I wytrwałe dążenie do celu. Czasem oczywiście marzenia nie wystarczą. Liczy się zbieg okoliczności, szczęście, a przede wszystkim ludzie, których spotykamy po drodze. Tak naprawdę to dzięki nim osiągamy tak wiele w życiu”.

PIOTR MORAWSKI (1976-2009)

PROLOG

Gdy oczekiwanie dobiega końca, gdy wydaje się już, że nic nie stoi na przeszkodzie ku realizacji zimowych, tatrzańskich marzeń, wyruszamy – członkowie Wrocławskiego Klubu Wysokogórskiego – by odkrywać nowe miejsca, ścieżki, by dotykać szumu lodowatego wiatru na postrzępionych graniach naszych ukochanych Tatr.

REALIZACJA MARZEŃ

Marzenia – dla każdego z nas inne, lecz realizowane z tym samym uczuciem szczęścia, złapanym w świątyni tatrzańskich skał, między Szpiglasem a Kozim, pomiędzy Żlebem Kulczyńskiego a Piątką. Rozpraszamy się – wyruszamy na Zawrat, by później oddać się całkowicie górom, życie zawiesić na kawałku liny, a jednocześnie z poczuciem spełniającego się marzenia – dotykać zimowej Orlej Perci. Po raz kolejny limit szczęścia zostaje mocno naciągnięty. Chodzenie po nawisach, oblodzonej skale, niepewnych żlebach dostarcza prawdziwych, ziejących chłodem emocji. Krok za krokiem, uderzenie czekana – szybszy oddech – i znów to samo od początku. Tym razem się udaje, radość jest wielka, a na deser idziemy granią odchodzącą z Orlej na szczyt Kołowej Czuby. W tym czasie nasza  Kasia – sublokatorka ze schroniskowego pokoju – miała załatwić w kuchni pierogi ruskie, które – nie wiedzieć czemu – były w menu, ale niedostępne. Niestety, po dotarciu do Piątki okazuje się, że pierogów nie będzie, bowiem są zbyt pracochłonne dla obsługi; mówiąc krótko i dobitnie – zupę i bigos robi się szybciej. Po zjedzeniu pomidorówki chwilowa złość zamieniła się w zachwyt nad zapewne pięknymi, dorodnymi i dojrzewającymi w pełnym słońcu pomidorami, z których ta pyszna zupa została zrobiona.

Tymczasem grupa ski-tourowa w składzie Zuzia i Krzyś dzielnie zaatakowała dwa Wierchy: Szpiglasowy i Kozi. Jak się okazało, zjazdy z obu szczytów dostarczyły wielu emocji i niezapomnianych wrażeń. Krzysiowi gratulujemy zwycięstwa w klubowym konkursie na najlepszy projekt wyjazdu w Tatry. Wypada tylko w tym miejscu zapytać, jakim cudem w konkursie na pomysł wyjazdu wspinaczkowo-kondycyjnego zwyciężyła opcja ski-tourowa? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi, ostatecznie nie to jest przecież najważniejsze. Najważniejsze jest, że żadna z naszych Pań nie zdecydowała się na nocleg pod Nosalem, dzięki temu wszyscy spaliśmy w Piątce, współdzieląc pokoje na piętrze schroniska.

Kozi Wierch był tego dnia oblegany z każdej strony. Trudno się dziwić – wszystkim dopisała zarówno pogoda, jak i kondycja, dzięki temu szczyt stał się naszym klubowym genius loci. Ewa, Kasia, Zuzia, Dorota, Wacek, Bartek, Andrzej, drugi Andrzej, Kuba, Rafał, Krzysiek, drugi Krzysiek, Mariusz, nasi wojacy i ja – krążymy gdzieś między sobą, zawieszeni na przednich zębach raków, na kilkunastu żyłach ukrytych w rdzeniu liny, na dziobie czekana… Mijamy się, zapatrzeni w białe szczyty Tatr, w drugiego człowieka, a może przede wszystkim – we własne wnętrze. Życie zostało tam, w oddali, na nizinach codzienności, w okowach obowiązków wypełnianych każdego dnia. Warto jednak się przenikać, czerpać radość z dzielenia tej samej liny z drugim człowiekiem, z możliwości włożenia swojej stopy w otwór wydrążony w śniegu przez idącego przede mnąâ€¦

Jedynie Goofy, leczący kontuzje, oddaje się przyjemności całodniowego wsłuchiwania się we wszystkie szmery schroniskowego pokoju. Wieczorem wszyscy spotykamy się w pokoju Mariusza – któremu w tym miejscu należą się serdeczne podziękowania za zorganizowanie wyjazdu – i rozmawiamy o tym, co już było i co dopiero przed nami. Tymczasem na zewnątrz halny z wielką siłą uderza w ściany schroniska, do tego stopnia, że do uszczelniania okien zostaje wykorzystany nasz sprzęt wspinaczkowy. W jadalni sobotni tłum, chyba jedynym miejscem, w którym można trochę odetchnąć, są dwie lśniące nowością łazienki, w których można skorzystać z gorącej wody pod prysznicem.

LAWINA

W czasie powrotu do Wrocławia dociera do nas dramatyczna informacja – w lawinie w rejonie Krzyżnego śmierć poniosła jedna osoba, a dwie kolejne w stanie krytycznym przewieziono do szpitala. Od razu pojawia się pytanie – może to ktoś od nas? Przecież nie wszyscy wyjechali już do domu, tak jak my… Po chwili jednak potwierdzamy telefonicznie, że wszystko jest OK. Tym razem to nikt z naszych, tym razem się udało… choć dzień wcześniej wszyscy stawialiśmy kroki w podobnych żlebach i dolinach… W lawinie ostatecznie zginęły trzy osoby.

Tymczasem w stukocie kół pociągu ginie gdzieś lęk, rozpływa się obawa o życie – jesteśmy bezpieczni. Żyjemy, by realizować marzenia, wędrujemy dalej, by w piersiach biło mocniej. Przed nami kolejne wyzwania – trzeba jeszcze przetrzeć wiele szlaków, przeciągnąć linę przez skały Orlej Perci, a czarna herbata wciąż musi rozjaśniać myśli – nas, stojących na zimowej grani Koziego Wierchu. Oby góry nigdy nie przestały nas kochać!

Roberto